To było osiem lat temu, w Sycowej Hucie, w dniu, w którym sędzia Howard Webb wpisał się w poczet przyjaciół naszego narodu i zadecydował o tym, że dla Polaków miejsca na Euro 2008 nie będzie. Wraz z przyjacielem Piotrem, spokojnie, wyposażeni w biało-czerwone szaliki, ruszyliśmy do oddalonego o jakieś dwa – trzy kilometry ośrodka wczasowego Kormoran. Do meczu była godzina więc niespiesznie, sącząc złocisty napój ruszyliśmy przez las. Jakież było nasze osłupienie, gdy dowiedzieliśmy się, że w ośrodku meczu nie obejrzymy (telewizor się zepsuł). Co było robić? Pędem, z powrotem przez las. W Sycowej Hucie, w starej chałupie, gdzie akurat spędzaliśmy urlop, telewizora też nie było, więc pozostała… Kościerzyna. Jakieś osiem kilometrów. Piechotą zdążymy na drugą połowę drugiej połowy. Co robić?
Dobiegliśmy do szosy. Machnęliśmy ręką wyposażoną w biało-czerwony szalik. Natychmiast zatrzymał się samochód. Jasne było kto i po co o tej porze chce jechać do miasteczka. Kierowca, podniecony zbliżającym się meczem, rozumiał doskonale nasz pośpiech, zresztą sam gnał do domu, żeby zasiąść przed telewizorem. Jak mógłby nie zabrać biało-czerwonych kibiców? Jeszcze przybiliśmy piątkę, obdarzyliśmy się uśmiechami i – na kościerskim rynku wysiadaliśmy na pierwszy gwizdek (znanego w Polsce i powszechnie u nas szanowanego) sędziego Howarda Webb’a.
Dlaczego o tym piszę? Po ośmiu latach, mam takie wrażenie, gnając do przodu za postępem, cofnęliśmy się do okresu sprzed 2008 roku.
Dzisiaj, starszy niemal o dekadę, będąc ojcem, chciałem synowi (6 lat) i córce (10 lat) pokazać, co znaczy wspólne kibicowanie.
No właśnie, co znaczy? Ano to, że – według mnie, jest ważniejsze niż wynik sportowy. Oczywiście, jest on ważny, to dla niego kibicujemy i bardzo chcemy zwyciężać. To jasne. Ale najbardziej wyjątkowe jest poczucie wspólnoty, poczucie święta, jakie daje się odczuć podczas wspólnego wykrzykiwania i machania szalikami. Dla mnie osobiście to poczucie – i wszystko co się z nim wiąże, zdaje się być nawet ważniejsze niż sam spektakl związany z walką na boisku.
W tym roku ktoś mi to wspólne – wspólnotowe przeżywanie odebrał. To strata na tyle dotkliwa, że – mając w pamięci to, co działo się w Gdańsku cztery lata temu, bardzo chciałem pokazać takie świętowanie swoim dzieciom.
I nawet wiem, kto mi je odebrał. Tym kimś jest Telewizja POLSAT.
Krótko mówiąc – ani w Kartuzach, ani w Kościerzynie, ani w Wejherowie nie ma miejsca, gdzie można z rodziną świętować występy naszych piłkarzy. Nie ma – bo żadne z tych miast nie wyda 250 tys. zł. na prawa do transmisji. Co więcej, nawet duże polskie miasta nie są w stanie dźwignąć takich kosztów. Słyszę to w rozmowach z urzędnikami z Kościerzyny, czytam i słucham wypowiedzi tych radnych, którzy chcieli zorganizować strefę kibica w Wejherowie. Mówią: 250 tys. dla Polsatu plus pozostałe koszty, to daje w sumie 400 tys. zł. Dla budżetu miasteczka takie pieniądze oznaczałyby rezygnację z pozostałych działań w zakresie sportu i rekreacji przez cały rok. Trudno się więc dziwić włodarzom, że zrezygnowali z organizacji stref kibica.
Jeszcze jedna sprawa: pozostałe koszty. Jakie? Wynajęcie telebimu z obsługą. Całodobowa ochrona. Specjalna ochrona podczas meczu. No i spełnienie wszystkich wymagań związanych z przepisami o organizacji imprez masowych. Jeśli chodzi o tą ostatnią kwestię: okazuje się, że sami sobie (z myślą o Euro 2012) stworzyliśmy przepisy, którym dzisiaj (gdy nie jesteśmy gospodarzami turnieju), sprostać nie potrafimy. Czyżbyśmy wylali dziecko z kąpielą?
Kolejna sprawa: urzędnicy, z którymi rozmawiałem, mówią że nie pojawił się żaden sponsor, który pomógłby w sfinansowaniu takiego przedsięwzięcia. Doprawdy? Przecież wystarczy włączyć telewizor, żeby przekonać się, że niemal wszyscy reklamodawcy dzisiaj kibicują, wspierają naszych, trzymają kciuki, tacy są „biało-czerwoni”… Ale żeby sypnąć kasą na wspólne kibicowanie – to już nie bardzo. Lepiej sprzedawać limitowane edycje piwa i chipsów.
Wyjątkiem jest tu Coca – Cola, o czym nie waham się napisać. Wczorajszy mecz obejrzałem z dziećmi na Targu Węglowym, gdzie jednorazowo, przez chwilę można było poczuć specyficzną atmosferę piłkarskiego święta. A stało się tak dzięki producentowi tegoż napoju. Pewnie też wyjątków jest więcej. Ale są to wyjątki, tylko wyjątki.
Wracając do Polsatu: ktoś może powiedzieć, że to firma prywatna, dla której liczy się zysk, więc nie ma żadnego obowiązku iść na rękę samorządom, a moje żale i zarzuty są bezpodstawne. Nie zgodzę się z takim stawianiem sprawy.
Zgodziłbym się, gdyby chodziło o czysto handlową sytuację. Kupujemy drogi produkt, wiec drogo powinniśmy go sprzedawać, rynek reguluje cenę, jeżeli jest klient, to znaczy, że cena jest odpowiednia, a jeśli cię nie stać, to nie kupuj i siedź cicho. Tak, tylko… Tylko, że sam Polsat przedstawia siebie jako kibica, który tak bardzo jest „biało-czerwony”. To Polsat wykorzystuje do sprzedawania sygnału biało-czerwone barwy i symbole narodowe. To Polsat odwołuje się w swojej strategii do poczucia dumy z reprezentacji narodowej. Gra na uczuciach narodowo-sportowych sprzedając sygnał i zarabiając pieniądze.
Równie dobrze my – Polacy i kibice, moglibyśmy wystawić rachunek za używanie do celów reklamowych biało-czerwonych barw, które są, jak wiadomo, dobrem wspólnym.
PS. Oczywiście, że mogę iść do pubu, sam albo z kolegami. Z sześcioletnim synem i dziesięcioletnią córką – już nie bardzo. A przed czterema laty tyle się mówiło o radosnym, rodzinnym, masowym kibicowaniu.