Opowiadanie świąteczne winno rządzić się swoimi prawami. Powinno być białe jak śnieg. W bieli powinny odcinać się wyraźną kreską, czarne jak węgle, głoski i zdania. Gładkie wersy o pojednaniu, które możliwe jest wszakże tylko w ten wieczór. W tle sączy się piosenka świąteczna, kolęda albo mruczy ściszony telewizor, migają obrazy z blond słodkim chłopcem walczącym z nacierającymi na jego dom złoczyńcami.
W takich to warunkach główny bohater doznaje łaski przemienienia – i z zatwardziałego skąpca na przykład zmienia się w filantropa.
Tak, świąteczne opowiadania tak mocno wypełnione są konwencją, że brakuje już w nich miejsca na jakąkolwiek treść.
***
Nie będziemy się więc ową konwencją przejmować. Nasz bohater, podążając na wieczerzę wigilijną, nie będzie przedzierał się saniami przez śnieżne zaspy. Będzie jechał samochodem średniej klasy, niemłodym już (warto byłoby go w końcu wymienić na nowszy model) a rytm jego myślom, w których jest pogrążony, wyznaczać będzie miarowy stukot wycieraczek. Bo na Kaszubach leje. Niech – wobec nowych czasów, atrybutem świąt, będzie teraz deszcz i wichura. Śnieg niech zajmie miejsce powstań narodowych. Niech będzie romantycznym obrazkiem uwiecznionym na starych rycinach.
Czas na przedstawienie głównego bohatera niniejszej opowieści.
Ma około czterdziestu lat i jest rodzaju męskiego. Wypadałoby scharakteryzować jego wygląd, choć to nie będzie miało znaczenia dla tej opowieści (podobnie zresztą jak płeć, no ale coś trzeba było przyjąć, teoretycznie chociaż).
Poprzestańmy więc na tym, że jego wygląd jest typowy.
Co jeszcze możemy o nim powiedzieć? Żeby nie oddawać się bożonarodzeniowej grafomanii, skoncentrujmy się tylko na faktach, które dla niniejszej opowieści będą miały znaczenie. Nie zaczynając zdania od „więc” – bo – nie wiedzieć czemu, nie wolno tak robić, przejdźmy do rzeczy.
Nasz bohater jest aktywistą Komitetu Obrony Demokracji, wierzy w sprawę, której poświęca się, nierzadko zaniedbując pracę. Wszakże Polska znajduje się na skraju politycznej przepaści. Ostatnie wydarzenia – podpisanie przez prezydenta ustaw o sądownictwie, uruchomienie fatalnej procedury „z artykułu siódmego”, międzynarodowa izolacja Polski, to wszystko powoduje w nim dojmujące uczucie konieczności działania. Jeszcze mocniej utwierdza w przekonaniu o słuszności sprzeciwu. Powoduje wściekłość i irytację. Nie, tak nie wolno, nie wolno nikomu mówić, że tacy jak on to Polacy gorszego sortu. Tak nie można!
Jedzie więc na wieczerzę wigilijną i słucha radia. A tam ktoś, publicysta jakiś, apeluje rzeczowo i spokojnie, żeby do stołu świątecznego nie przynosić polityki. Jak to? A niby dlaczego? Nasz bohater nie rozumie tego, cały jest wypełniony emocjami, którym chce dać upust.
Gdy naciska dzwonek do drzwi, dźwigając jednocześnie karton z garnkami wypełnionymi sałatkami śledziowymi i pierogami, wie, że nawet gdyby chciał zastosować się do zasłyszanej w radiu porady, to chyba nie dałby rady.
Dochodzi godzina szesnasta.
***
Minęła 22.00. Nasz bohater wraca już do domu. Znowu leje, znowu słychać w jego aucie miarowy stukot wycieraczek.
Nie, nie dał rady się powstrzymać. Zresztą nawet specjalnie się nie starał. Ale za to starał się słuchać, bardziej uważnie niż zwykle.
Nie, nie potrafił zrozumieć tamtej argumentacji. Uznał, że jest z gruntu błędna, oparta na fałszywych przesłankach, niemądra.
I – być może jednak apel radiowego publicysty dał o sobie znać, bohater nasz powstrzymał się w pewnym momencie od dalszego obalania tez, w jego mniemaniu nie dających się utrzymać i uzasadnić. Powstrzymał się od spektakularnych wywodów, oratorskich popisów okraszonych zawieszonymi w próżni pytaniami retorycznymi i przykładami z historii najnowszej.
Zamilkł przy stole. W pewnym momencie tylko słuchał.
Teraz myśli o tym, co usłyszał. „Stuk, stuk” – mówią wycieraczki. Znowu radio, tym razem kolędy, puste ulice, ciemno, strugi deszczu, wolna, ostrożna jazda.
Nasz bohater czuje się dziwnie. Coś zrozumiał. Nie, daleki jest od porzucenia drogi, którą obrał. Na pewno nie odstąpi od pryncypiów. Wierzy w swoje argumenty. Nie przyjmuje argumentów drugiej strony. A jednak…
Sam się zastanawia, co tak naprawdę się stało. Szuka słów, by nazwać to wigilijne doświadczenie.
W pamięci przywołuje słowa dyskusji, które teraz dźwięczą i drżą.
Tak, tę złość, którą zobaczył po drugiej stronie stołu, zna doskonale. To jego świetna znajoma. Taką samą złość widuje czasem w lustrze.
Złość, że…
Że nie do przyjęcia są słowa o tym, że Kiszczak jest człowiekiem honoru. Że nie do zaakceptowania była sytuacja, w której Jaruzelski był przyjmowany u prezydenta. Że żal za gardło ściskał przez te wszystkie lata po 1989 roku, w których PZPR-owscy bonzowie stawali na czele państwa, rządu. Że pięści zaciskały się ze złości, gdy esbecy zakładali kantory wymiany walut i wkrótce po przełomie wiodło im się tak, jak nikomu w tym kraju. A na pewno nie strajkującym w 1980 roku robotnikom. Że bezsilność chwytała za gardło, jak w kolejnych procesach nie udawało się skazać odpowiedzialnych za Grudzień 1970, za „Wujka”. Trzecia RP… Żal, rozgoryczenie, złość.
Szukając kluczy do swojego domu jedną ręką, drugą przytrzymując karton z pustymi już garnkami, i słoikami, nasz bohater doznaje olśnienia, niczym skąpiec, który nagle staje się filantropem.
Własne emocje dostrzegł po drugiej stronie stołu.
Pomyślał, że nie trzeba ich ani rozumieć, ani tłumaczyć. Wystarczy przyjąć do wiadomości że są, i już. I nic się nie da z tym zrobić.
Można próbować je po prostu – najzwyczajniej w świecie, szanować. Bo są jak najbardziej prawdziwe.