Kontrolna reporterska wizyta w Pomorskim Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Ostoja” w Pomieczynie.
– Co u was słuchać?
To jasne, że tu zawsze słychać coś ciekawego; mruki, gdaki, piski, syki.
Puszczyki, które miały być uszatkami
Opowiada Aleksandra Mach, kierownik w Pomorskim Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Ostoja”:
– Jest ich pięcioro, są rodzeństwem. Oficjalna, przekazana nam historia jest taka, że z drzewa spadło ich gniazdo. To wskazywałoby, że te maleństwa są uszatkami, bo to uszatki właśnie zakładają gniazda. Inne sowy mieszkają w dziuplach. Są jednak tak małe, że ciężko jest stwierdzić, w tym momencie, czy to jest puszczyk, czy uszatka. Nasz ornitolog po głosie i po wyglądzie szlary doszedł do wniosku, że to jednak są puszczyki, które nie żyją w gniazdach tylko lęgną się w dziuplach, więc to by świadczyło o tym, że znalazca minął się z prawdą, prawdopodobnie ściął drzewo z dziuplą. Raczej nie jest możliwe, żeby wszystkie te maluchy naraz wypadły z dziupli…
– Najprawdopodobniej było więc tak, że człowiek ten ściął drzewo i wtedy zorientował się, że miało ono dziuplę, coś mu piszczało, zajrzał do środka, zobaczył pisklaki, zabrał więc młode…
– Tak, i przyjechał z nimi do schroniska dla bezdomnych zwierząt w Starogardzie Gdańskim, gdzie przyjmowała go osoba, która nie wiedziała o tym, że są to puszczyki, że puszczyki nie lęgną się w gniazdach tylko w dziuplach…
– Nie można było oddać ich rodzicom?
– Gdybyśmy mieli jakikolwiek kontakt ze znalazcą, to byśmy zorganizowali całą akcję, zbudowalibyśmy budkę i powiesili ją na miejscu, żeby zwrócić potomstwo rodzicom. Zwykle to się udaje. Ale nie wiemy, gdzie to wszystko się działo, gdzie zostało ścięte „ich” drzewo. Więc musimy im rodziców zastąpić. Będą u nas do końca lipca, początku sierpnia. Wtedy dopiero zostaną wypuszczone.
Czytaj również:
Jaki śliczny mały piesek
– Zobacz, jak płacze za mamą.
Tak zwany odchowalnik to plastikowy pojemnik z przezroczystą ścianą z przodu. Aleksandra otwiera go i wyciąga stamtąd szaro-czarne puchate coś. Pojawia się pyszczek i piszczenie.
– Gdy do nas trafił, miał ledwo otwarte oczy. Trudno powiedzieć, co się wydarzyło, dlaczego w ogóle znalazł się poza norą. Nie wiadomo, czy słusznie został zabrany ze środowiska, czy niesłusznie… Ale był już cztery dni poza norą, więc nie było można go zwrócić matce.
– Jak do was trafił?
– Pan, który go znalazł, miał go przez cztery dni w domu, bo myślał, że jest to mały piesek… Kiedy poszedł z nim do weterynarza, żeby go odrobaczyć, zaszczepić, wtedy weterynarz poinformował go, że to jest młody lis. Pan zgłosił się do nas, poprosił o pomoc. My na razie zajmiemy się tym maleństwem, ale już kontaktowaliśmy się z zaprzyjaźnionym ośrodkiem w Jelonkach pod Elblągiem, który zajmuje się lisami, ma ich już trzy. Nasze lisy dołączymy do tamtego stadka. To jest bardzo ważne, żeby nasze lisy trafiły do stada, żeby nie „wdrukowały się na człowieka”. Muszą wiedzieć że są lisami. Jest duża szansa, że tam – w stadzie, tak właśnie się stanie.
Piszczenie nie ustaje.
– No i on tak płacze, cały czas, tęskni za swoją lisią rodziną. To piszczenie nam przypomina, że to jest dzikie zwierzę.
Drugi lis – w wolierze. Chowa się w różowym plastikowym pudełku. Jest nieufny wobec ludzi.
– Ten został najprawdopodobniej porwany, zabrany od matki. Był w wieku, w którym zazwyczaj lisy po raz pierwszy wychodzą z nory. Pewnie było tak: „o jaki słodki mały piesek”, „gdzie twoja mamusia?”. Matka pewnie była w pobliżu i patrzyła na na to wszystko.
Aleksandra wspomina o trzecim lisie.
– Lisica wyłowiona z Motławy właśnie do nas jedzie. Niewiele wiemy jeszcze na ten temat. Przyjadą dziś do nas państwo, którzy ją znaleźli.
Nasze godło i martwy kot
– Bielik został znaleziony przy truchle kota, gdzieś w Nadleśnictwie Lipusz. Wcześniej się owym kotem posilał, ale się zatruł i leżał już zatruty. Znalazło go małżeństwo, które tam mieszka. To był wieczór, niedziela 23 kwietnia, ludzie ci próbowali poinformować wszystkich ale nie udało się nic zrobić. Pilnowali więc, żeby mu się nic nie stało, w poniedziałek przyjechała straż leśna z nadleśnictwa Lipusz, w końcu trafił do nas.
– Prawdopodobnie było tak, że kot coś zjadł i się zatruł, on zaś – zjadając trzewia kota, zatruł się tym samym specyfikiem…
– Możliwe że tak było, chociaż nie wiadomo, bo czekamy na wyniki badań. Jak je dostaniemy, a bielik dojdzie do siebie, to zaraz go wypuścimy.
Zające na łące (nie w klatce)
– To jest Kicek. On jest najbardziej „do przodu” z nich wszystkich. To nie jest normalne zachowanie… Zające unikają człowieka i starają się przed nim ukryć. Udają jakby ich nie było. A Kicek jest wariatem. Jest bardziej oswojony niż niejeden domowy królik.
– Jak tu trafiły?
– Zające zwykle są bezsensownie zabierane ze środowiska. Rodzą się na łąkach często w pobliżu siedzib człowieka. Ludzie, idąc na spacer, najczęściej z psem, znajdują na łące takiego małego zająca. Myślą sobie: „Ojej, mały zgubiony zajączek bez mamy, osierocony, zabieram go!”. To jest błąd. Małe zajączki mieszkają na łące, łąka to jest ich dom po prostu. Matka przychodzi do nich w nocy dwa razy na dobę, odnajduje je na swoim terytorium, karmi je i opuszcza – dlatego, że zające są na dole piramidy…
– Podchodząc do młodych matka zwraca uwagę potencjalnego drapieżnika, dlatego czyni to jak najrzadziej?
– Tak, dokładnie. No i musi uważać sama na siebie.
Kicek tymczasem wyrywa się, chce do ludzi, skacze i kica wokół, zwraca na siebie uwagę. Inne zające siedzą w najdalszych kątach klatek, po ciemku, skulone, nieruchome jak kamienie.
– To jest zły przykład – mówi Aleksandra wskazując na Kicka. – Zające rzadko „wdrukowują się na człowieka”, jest to gatunek raczej odporny na to… Niemniej jak, widać że jeden z czterech, które mamy, akurat się wdrukował. Odbiera nas pozytywnie, co jest złe, bo powinien się nas bać. Powinien się bać wszystkiego. A ten sprawia wrażenie jakby nie bał się niczego.
– W naturze podejdzie z ciekawości do lisa… I będzie po nim – mówię trochę pytająco.
– W naturze śmiertelność młodych zajęcy jest wysoka – odpowiada Aleksandra nie wprost, ale tak żeby wszystko było jasne.
Jak dzielni wojacy przestraszyli się wiewiórki
– Dostaliśmy go w czwartek, tydzień przed Wielkim Czwartkiem, jeszcze był ślepy. Trafił z poligonu w Lęborku, tam został znaleziony przez żołnierzy, którzy przez cztery godziny bali się go dotknąć – bo wścieklizna… Znaleźli go ale nie wykazali chęci odwiezienia go do nas. Pan Bartek, który jest ze Słupska, specjalnie z nim przyjechał SKM-ką w nasze okolice, w ten sposób go przejęliśmy. Gdyby nie pan Bartek, nie byłoby dzisiaj tego wiewióra. Był już wychłodzony, trzeba było mu pomóc – nawodnić, odkarmić.
– A potem – wolność…
– Jak dorośnie, trafi pewnie do Parku Oruńskiego w Gdańsku, który jest połączony z lasem, jest to dobre miejsce dla wiewiórek. Jest tak, że jeśli trafi mu się inna wiewiórka, to szybko zapomni o człowieku. Jeśli się nie trafi – to będzie gorzej… Ale nie wiemy, jak z nim będzie… W zeszły weekend miał czterdzieści stopni gorączki, a u takich maluchów takie sytuacje zwykle kończą się śmiercią. No ale nasz weterynarz zaczął leczenie, poskutkowało, jak widać żyje. Teraz jest już dobrze. Na wolność wyjdzie najszybciej pod koniec czerwca. Daliśmy mu gałązki, niech obgryza, tak żeby wiedział jak zdobywać pożywienie.
– Jego też pewnie byłoby lepiej podrzucić gdzieś tam, gdzie są jego rodzice, niż chować tutaj? Tylko, że pewnie nie wiadomo gdzie…
– Tak, oczywiście. Gdy znajdziemy małą wiewiórkę, która wypadła z dziupli i nie potrafi sobie jeszcze poradzić, można próbować podrzucić ją z powrotem rodzicom. Trzeba tylko przygotować jakiś koszyczek, kartonik z termoforkiem…
– Z czym?
– Z termoforkiem. To może być jakiś ciepły słoiczek owinięty materiałem, skarpeta z podgrzanym ryżem. Taki pakunek układamy na drzewie w miejscu, gdzie – jak mniemamy, bywają rodzice naszej małej wiewiórki. Zostawiamy i odchodzimy. Trzeba odejść, obserwować można tylko z daleka. Trzeba zostawić taki pakunek i wrócić po 20 minutach, sprawdzić. Wiewiórka zazwyczaj zabiera z powrotem swoje młode do gniazda. Ostatnio dzwoniła do mnie jedna pani, która znalazła małego rudego oseska, nie chciała mi wierzyć, że to się może udać ale powiedziała: „no dobra, zrobię tak, jak pani mówi”. I udało się, maleństwo wróciło do mamy.
– Czyli, że można to zrobić, trzeba próbować.
– Tak. Pamiętajmy że zabieranie zdrowych młodych dzikich zwierząt ze środowiska naturalnego to jest ostateczność. Zawsze trzeba najpierw zrobić wszystko, żeby je zwrócić do gniazda. To oczywiście dotyczy nie tylko wiewiórek, ale wszystkich zwierząt.
***
Bliższe informacje – również o tym, jak wesprzeć „Ostoję”, znajdziesz TUTAJ