Z dr Piotrem Brzezińskim, historykiem, pracownikiem gdańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Tomasz Słomczyński.
Piotr Brzeziński jest autorem wydanej niedawno książki „Zwijanie sztandaru”, w której opisał proces upadku Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, począwszy od roku 1975, skończywszy na roku 1990. Autor przyjął gdańską i pomorską perspektywę, praca dotyczy głównie gdańskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Jeden z rozdziałów został zatytułowany: „Partia i Kaszubi”.
Po której stronie stanęli Kaszubi w walce, jaką naród prowadził z komunistyczną władzą? Po stronie społeczeństwa czy władzy?
To pytanie zawiera w sobie mnóstwo uproszczeń i uogólnień.
Wiem o tym, zadałem je w ten sposób, żeby dać ci szansę na dokładne zniuansowanie tego zagadnienia.
Rozumiem. Odpowiem więc następująco: na tak postawione pytanie bardzo trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Trzeba brać pod uwagę to, że działacze kaszubscy musieli balansować między nastrojami społecznymi a realiami stworzonymi przez władze. Zrzeszenie Kaszubskie (w 1964 roku przekształcone w Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie) powstało na fali odwilży 1956 roku, można więc powiedzieć, że działacze kaszubscy doskonale wykorzystali koniunkturę. Zarazem komuniści bali się tego, że działacze kaszubscy wykorzystają tą – nazwijmy to: koncesję, do działań, które traktowali jako separatytstyczne. W ten sposób wchodzimy w temat strategii komunistów – chcieli oni zyskać poparcie Kaszubów dla władzy ale z drugiej strony bali się przejawów ich działalności. Wszystko co wychodziło poza „cepeliadę” już ich niepokoiło. Pokutowały zaszłości z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Zresztą również i dziś pobrzmiewająniekiedy w wypowiedziach przedstawicieli władz echa tamtych poglądów.
Można powiedzieć że władze PRL-u do samego końca traktowały działaczy kaszubskich jako zagrożenie dla swojej władzy.
Ten rzekomy separatyzm kaszubski, o którym mówisz… Jak rozumiem, docierałeś do dokumentów źródłowych – notatek, raportów, sprawozdań organów bezpieczeństwa czy urzędników partyjnych. Czy twoim zdaniem oni – nazwijmy ich umownie „komunistami”, rzeczywiście wierzyli w ten separatyzm?
To też jest trudne pytanie. Dostępne są zapisy archiwalne, raporty czy zbiorcze analizy opisujące sytuację w ruchu kaszubskim. Gdy to się czyta, można odnieść wrażenie, że ich autorzy faktycznie w to wierzyli, nie ma też powodów by sądzić, że autorzy tych dokumentów chcieli oszukać swoich czytelników. Z drugiej strony to że ktoś kto pisał taki raport, wierzył w to co pisze, nie znaczy, że miał rację. Nierzadko, a mówię to na podstawie lektury akt partyjnych i Służby Bezpieczeństwa, raporty zawierały błędne stwierdzenia, które przeinaczały rzeczywistość. Jednak nie wynikało to ze złej woli piszącego tylko z niewłaściwej oceny sytuacji. Oczywiście ruch kaszubski był różnorodny i z pewnością zdarzały się w nim jednostki, które przejawiały separatystyczne ciągoty – to jest inna kwestia, ale na pewno zawsze takie głosy były w zdecydowanej mniejszości. Problem polegał na tym, że komuniści reagowali alergicznie na wszelkie zachowania działaczy, które mogły im się kojarzyć z separatyzmem. To była woda na młyn dla SB. Na przykład Lech Bądkowski – gdy powiedział coś kontrowersyjnego, natychmiast reagowano w ten sposób, że nasilała się inwigilacja, dorabiano mu gębę osoby, która podkopuje władzę ludową.
Wspomniałeś o odwilży październikowej. Odwilż bardzo szybko się skończyła.
W październiku 1956 roku odwołano ze stanowiska I sekretarza KW PZPR Jana Trusza, uchodzącego za stalinowca. Zastąpił go Józef Machno, były działacz PPS, który przyjechał na wybrzeże w glorii odnowiciela. Zaczęto tworzyć pozory otwarcia. Machno wprost mówił, że trzeba wreszcie zwrócić uwagę na aspiracje ludności kaszubskiej. Więc już sama retoryka, którą operował zasadniczo różniła się od jego poprzednika. Z drugiej strony – to już wynika z dokumentów, w tym czasie uruchomiono inwigilację działaczy kaszubskich. Z jednej strony mieliśmy górnolotne deklaracje, że Kaszubi powinni partycypować we władzy, że powinno im się umożliwić kariery w partii, z drugiej strony byli inwigilowani.
„Musimy wziąć pod uwagę aspiracje ludności kaszubskiej” – należy to rozumieć tak, że chodziło o wciąganie Kaszubów w szeregi PZPR, czyli o przeciąganie ich na swoją stronę. Innej drogi na realizację owych aspiracji władza nie widziała. O rzeczywistym samostanowieniu w ruchu kaszubskim mowy być nie mogło.
Tak, dokładnie. Oczywiście to wszystko było oparte na pewnej koncesji nadawanej przez PZPR. Badacze tego tematu wymieniają konkretne osoby, które pełniły funkcje czegoś w rodzaju atrap. Mechanizm był taki: znajdowano chętnego do współpracy działacza albo po prostu osobę pochodzenia kaszubskiego, którą ustawiano na wysokim stanowisku, czy to we władzach lokalnych, czy nawet wysyłano do sejmu PRL, i pokazywano tę osobę jako przykład nowoczesnego Kaszuby, który zaangażował się w budowę władzy ludowej.
A gdzieś obok funkcjonowało Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie z Lechem Bądkowskim i innymi działaczami, którzy nie chcieli iść na tego typu układ.
W dużym skrócie można powiedzieć, że tak to wyglądało. Co jakiś czas zdarzały się sytuacje, że tym działaczom kaszubskim zarzucano separatyzm czy rewizjonizm. Podejmowano wobec nich różnego rodzaju śledztwa, dochodzenia i próbowano wymusić ich usunięcie ze struktur Zrzeszenia lub przynajmniej zawieszenie ich członkostwa w organizacji.
Przejawem myślenia o Kaszubach jak o separatystach i rewizjonistach, była propaganda dotycząca Grudnia 70.
Tak. Przede wszystkim starano się budować przekaz na użytek zewnętrzny, kierowany poza województwo gdańskie, że tutaj żyje ludność zapatrzona w zachodnie Niemcy, i stąd się biorą wystąpienia przeciwko władzy ludowej. Takie informacje przekazywano sprowadzonym do Gdańska i Gdyni żołnierzom, którzy mieli tłumić demonstracje. Są na to dowody w postaci relacji. Wiemy też z dokumentów, że już po masakrze grudniowej działacze partyjni funkcjonujący w niektórych trójmiejskich zakładach pracy, mówili wprost, że młodzi mężczyźni, którzy zginęli na Wybrzeżu Gdańskim, sami są sobie winni bo ich rodzice – volksdeutche, wychowali ich na złych Polaków. Takie wypowiedzi zachowały się w dokumentach. To jest szczególnie obrzydliwe. Zresztą… Sam wiesz, bo przecież wspólnie napisaliśmy książkę „Pogrzebani nocą”, i wskazujemy tam, że na 27 udokumentowanych ofiar na Wybrzeżu Gdańskim, zaledwie cztery były osobami pochodzenia kaszubskiego. Ta propaganda była całkowitym fałszem. A gdy spojrzymy na indywidualne losy tych ludzi – mam na myśli tych konkretnie czterech Kaszubów, to staje się jasne, że nie ma tu mowy o żadnym rewizjonizmie czy zapatrzeniu w Niemcy.
Inna sprawa, że komuniści ewidentnie nie potrafili zrozumieć pomorskiej specyfiki – chodzi o drugą wojnę światową i to, że ludność kaszubska często nie miała innego wyjścia i była zmuszana do przyjmowania trzeciej grupy narodowości niemieckiej.
Oprócz rzekomego kaszubskiego separatyzmu i rewizjonizmu niemieckiego, władza ludowa miała jeszcze inny problem. Mam na myśli religijność Kaszubów i przywiązanie ich do kościoła katolickiego.
Tak, zdecydowanie. Można powiedzieć, że tak samo było w czasach zaborów, gdzie katolicyzm Kaszubów nie podobał się urzędnikom pruskim czy niemieckim, tak samo było w PRL-u. To jest bardzo interesujące… W swoich badaniach doszedłem do tego, co nazywam w tym przypadku pomorską specyfiką. To zjawisko wyjątkowe na skalę ogólnopolską. Okazuje się, że w latach osiemdziesiątych 70 proc. członków gdańskiej PZPR deklarowało się jako osoby wierzące. To wyższy odsetek niż w innych częściach kraju. Oczywiście z praktykowaniem było już trochę inaczej – ci, którzy pełnili funkcje partyjne nie praktykowali albo czynili to w sposób bardziej zakamuflowany. W swojej książce, w rozdziale o relacjach partii z kościołem opisuję kilka przypadków, w których osoby z miejscowości kaszubskich – Kościerzyny, Wejherowa, na stosunkowo wysokich stanowiskach – to byli pierwsi sekretarze komitetów miejsko-gminnych PZPR – narazili się swoim zwierzchnikom tym, że uczestniczyli w procesjach Bożego Ciała lub wysyłali swoje dzieci do komunii świętej. Znam kilka przypadków, w których postępowano z nimi podobnie – zmuszano ich do rezygnacji ze stanowisk, po upokarzających rozmowach, z których zachowały się notatki. Dochodziło też do konfliktów rodzinnych. W niektórych dokumentach jest zapisane, że „tereny kaszubskie są trudne do pracy partyjnej”, bo mamy tam „społeczeństwo wierzące” i mamy podzielone rodziny. Na przykład ojciec, głowa rodziny jest aktywnym działaczem partyjnym, żona jest wierzącą i praktykującą osobą, która chce wychowywać dzieci „po katolicku”, do tego dochodziły teściowe, które w dokumentach są określane jako „klerykalne”. Lokalni działacze partyjni zdawali sobie sprawę, że muszą w tych sytuacjach przymykać oko na katolicyzm swoich podwładnych. Jeden z oskarżonych o taką właśnie partyjno-katolicką dwulicowość powiedział coś takiego: „chciałem być uczciwy, posłałem syna do komunii w swojej miejscowości, a nie robiłem tego jak inni towarzysze, którzy wysyłali swoje dzieci do innych parafii, żeby nikt w okolicy nie dowiedział się, że są dziećmi członków partii.”
To może świadczyć o tym, że na niektórych terenach, dość powszechne było łączenie kariery w partii z katolicką postawą.
Przejdźmy do drugiej połowy lat siedemdziesiątych. W Polsce rodzi się opozycja tzw. przedsierpniowa. Czy działacze kaszubscy angażują się w ten ruch?
Mam wrażenie, że nie było zasadniczej różnicy między postawą działaczy kaszubskich czy szeroko rozumianych Kaszubów, a ogółem społeczeństwa na Pomorzu i w całym kraju. Opozycja przedsierpniowa to był margines, to były niewielkie grupki, wprawdzie dobrze zorganizowane, jednak o marginalnym znaczeniu. W archiwach PZPR znajduje się dokument z końca lat siedemdziesiątych, z którego wynika, że w Przodkowie, Stężycy i Somoninie rozrzucono ulotki i gazetki opozycji. To było w niedzielę. Ludzie idący lub wracający z kościołów znajdowali te ulotki na ulicy. Jeśli wierzyć tej relacji, ulotki te nie spowodowały większego zainteresowania, większość z nich została odniesiona do najbliższego posterunku milicji. Możemy się zastanawiać, czy autor tego raportu napisał prawdę, ale wydaje mi się, że zwykłych ludzi, bez względu na pochodzenie – kaszubskie czy inne, nie zajmowała wówczas polityka, działalność opozycyjna. To pokazuje, że dla ogółu polskiego społeczeństwa postulaty opozycji przedsierpniowej były mało znaczące. Polacy wówczas raczej myśleli o zwyczajnym, codziennym życiu. Dopiero sierpień 80 zmienił ten stan rzeczy.
Mamy więc 1980 rok, w Polsce rodzi się Solidarność. A w Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim?
Bez wątpienia Sierpień 80 to jest moment, w którym Zrzeszenie zaczyna otwarcie popierać przemiany zachodzące w kraju. 26 sierpnia 1980 roku, więc na pięć dni przed podpisaniem Porozumień Sierpniowych, działacze kaszubscy wystosowali pisemne wyrazy poparcia dla powstającej Solidarności. Napisali: „Towarzysze, trzymajcie się, jesteśmy z wami”, nie znając jeszcze wyników tych negocjacji, które przecież jeszcze trwały. Uważam to za moment przełomowy. Aktywność Zrzeszenia uwidoczniła się w kolejnych miesiącach. Istotna tu jest postać Lecha Bądkowskiego, rzecznika prasowego i członka prezydium MKS-u, który był osobą łączącą Zrzeszenie z Solidarnością. Trzeba przyznać także, że tam, gdzie działało Zrzeszenie, działacze kaszubscy angażowali się w tworzenie Solidarności i nierzadko stawali się jej lokalnymi liderami.
W marcu 1981 roku Zrzeszenie wysyłało do Wojciecha Jaruzelskiego list otwarty, zawierający komentarz do sytuacji w kraju w związku z głośną sprawą prowokacji bydgoskiej. Nawiązywali w nim do Grudnia 70, a przecież Wojciech Jaruzelski był jednym z tych, którzy wówczas na wybrzeżu kierowali wojskiem.
Myślę, że bardzo nie w smak mu było w 1981 roku, że Kaszubi wracają do tamtych wydarzeń, przestrzegając go, że nie wolno dopuścić aby historia się powtórzyła i postulując żeby w nowy sposób układać relacje ze społeczeństwem, a nie stawiać na argumenty siły, jak stało się to w roku 1970.
Przychodzi stan wojenny. Działacze Zrzeszenia nie zostali internowani.
Przyznam szczerze, że byłem tym faktem zaskoczony. Rozmawiałem z osobami, które działały w tamtym czasie w Zrzeszeniu i pytałem, dlaczego tak się stało. Nie widzę powodu, żeby nie dowierzać tym relacjom. Otóż jeden z ówczesnych działaczy powiedział mi, że prawdopodobnie z jednej strony uznano Zrzeszenie, liczące 3 tysiące członków, za stosunkowo niegroźną organizację. Z drugiej strony władze najprawdopodobniej nie chciały otwierać kolejnego frontu, uznając, że nie warto dodatkowo antagonizować przeciwko sobie ludności kaszubskiej. Ciekawe też, że działalność Zrzeszenia po 13 grudnia nie została zawieszona, jak to się stało w przypadku innych organizacji. Jedna z teorii mówi, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia ze zwykłym przeoczeniem ze strony władz. Jeśli tak było, to mamy dowód na to, że machina stanu wojennego wcale nie była taka sprawna, jak się czasem o niej mówi.
A może uznano, że Zrzeszenie nie jest tak mocno antykomunistyczne, antysystemowe jak inne organizacje i że nie ma potrzeby go zawieszać.
Być może. Zgodziłbym się nawet z tą tezą, gdyby nie jeden fakt.
18 grudnia, więc pięć dni po wprowadzeniu stanu wojennego, prezydium Zarzadu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego wydało dokument, w którym dosłownie potępiło wprowadzenie stanu wojennego i wzywało władze PRL do nawiązania dialogu z Kościołem i Solidarnością. Członkowie Zrzeszenia zachowali się zupełnie inaczej niż nakazywałby chłodny realizm w tym momencie. Pismo było zaadresowane do Wojciecha Jaruzelskiego, planowano je dostarczyć za pośrednictwem wojewody i prymasa.
Nie dotarło jednak do adresata, lecz do gdańskich władz partyjnych. Stało się potem powodem do nieustannej krytyki ze strony PZPR, kierowanej wobec Zrzeszenia. Warto dodać, że członkowie Prezydium przyjęli to stanowisko niejednogłośnie. Pięć osób było za jego przyjęciem, cztery były przeciw. To pokazuje, że władze Zrzeszenia były wewnętrznie podzielone i zdawano sobie sprawę z konsekwencji przyjęcia i przekazania władzom tego dokumentu.
Lata osiemdziesiąte, po stanie wojennym – co dzieje się na linii: Kaszubi – władza?
Sytuacja jest analogiczna dla całego kraju. Powiedziałbym, że do końca 1988 roku panuje marazm, przekonanie o jałowości wielu działań. I kłopoty finansowe. Trzeba zaznaczyć, że Zrzeszenie nie mogło być organizacją opozycyjną, gdyż otrzymywało dotację z budżetu państwa. To komplikowało sytuację, dodatkowo władze przez długi czas nie zgadzały się na to, żeby Zrzeszenie prowadziło własną działalność gospodarczą, która mogłaby uniezależnić je od państwowych pieniędzy. Trzeba też wspomnieć, że niektórzy działacze Zrzeszenia byli nie tylko członkami PZPR, ale też wstępowali do PRON-u i do innych fasadowych organizacji – przybudówek reżimu komunistycznego. Z drugiej strony – Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie nigdy nie włączyło się w działalność PRON jako jedna zwarta organizacja, jak czyniło wiele innych. „Czynniki partyjne” miały z tego powodu wielki żal do działaczy kaszubskich, no bo jak to – ich organizacja czerpie profity, a nie współpracuje… Gdy czyniono takie zarzuty, członkowie Zrzeszenia odpowiadali, że przecież nie ma potrzeby, żeby cała organizacja dołączała do PRON, skoro poszczególni członkowie to czynią. To wszystko pokazuje, jak można było przetrwać i zachować minimum autonomii w tamtych realiach, i jak działacze kaszubscy musieli lawirować by utrzymać swoją organizację „na powierzchni” i jednocześnie zachować jakąś niezależność. A w 1984 roku zrzeszenie – to też trzeba jasno powiedzieć, nie zaangażowało się w propagandową oprawę wyborów do rad narodowych. Ale z drugiej strony niektórzy działacze Zrzeszenia bezskutecznie zabiegali o to, żeby zostać posłami, żeby zapewniono im miejsca w sejmie PRL. Ich nieobecność w sejmowych ławach wynikała więc chyba raczej z odgórnej decyzji władz komunistycznych. W tym okresie znajdziemy zarówno Kaszubów, którzy zrobili kariery polityczne w strukturach władzy PRL (choćby członka egzekutywy KW PZPR w Gdańsku Zbigniewa Brunke), jak i przykłady nieugiętych postaw antykomunistycznych, jak na przykład postawa Lecha Bądkowskiego. Więc, jak widzisz – to wszystko jest dość niejednoznaczne i skomplikowane.
Ale już w 1989 roku Zrzeszenie – jako organizacja, zachowało się zupełnie inaczej.
Dokładnie. I to chyba pokazuje, jakie faktycznie były postawy większości działaczy. Gdy uznali, że już można, że warto, aktywnie włączyli się w kampanię w wyborach czerwcowych. Zdawali sobie sprawę, że te wybory mogą przynieść realny przełom polityczny, co też się stało.
Jaka nauka – na dziś, płynie z tego, o czym rozmawialiśmy?
Jeśli w ogóle historia może być nauczycielką, trzeba pamiętać że pewne mechanizmy są niezmienne.
I jeśli jest jakaś władza, której przedstawiciele nie mają większego rozeznania i wyczucia dla lokalnej specyfiki i starają się narzucać siłą pewne rozwiązania forsowane gdzieś daleko od miejsca, w którym przyszło im działać, to władza ta musi się liczyć z oporem lokalnego środowiska, oporem który moim zdaniem jest zrozumiały i naturalny. Władza, która nie słucha głosu ludu – jak pokazuje historia, prędzej czy później decyduje się na użycie siły albo staje się pośmiewiskiem.
Wracając zaś do ruchu kaszubskiego – dla mnie najcenniejsze jest to, że nie mieliśmy tu do czynienia z jakąś naiwną bohaterszczyzną, nikt nie budował tu barykad, nie organizował wielkich wieców, nie rozrzucał ulotek. W zamian stawiano sobie realne cele, które były do osiągnięcia. To była mozolna praca u podstaw, mało spektakularna ale niezwykle skuteczna. Dzięki temu Kaszubi stworzyli organizację, która przetrwała okres PRL-u i w pełni wydała owoce po jego upadku.