Paraszyno – Barłomino – Stara Huta, 25-26 kwietnia 2018
Po nocy spędzonej w schronisku Porzecze, gdy deszcz stukał uporczywie w szyby, nastał świt.
Dziewczynka i kucyk
Rano Dolina Łeby lśni zielenią i słończy się radośnie. Wiosna pęcznieje, jakby chciała eksplodować. Mijam zagrodzone działki – trochę warzywnicze, trochę letniskowe. Na jednej z nich przyczepa kempingowa, jakaś rodzina. Pełno wokół materiałów budowlanych, ogólnie – tak dobrze znany na polskiej wsi rozpiździel. Otyła mama, córka około dziesięcioletnia, i kucyk. Dziewczynka wydaje się być szczęśliwa, śmieje się, biega po trawie, kucyk za nią, zwierzak odrzuca łeb do tyłu i bryka. Zaparkowany zdezelowany passat, widać, że nie są to typowi letniskowcy, którzy za odłożone ciężko zarobione pieniążki kupili sobie działkę za miastem. Raczej im się nie przelewa. Nie wyglądają też na kogoś, kto teraz, o siódmej rano przyjechał tu z kucykiem.
Mieszkają tu, w przyczepie kempingowej? Czy ta dziewczynka pójdzie dzisiaj do szkoły?
Dwór w Paraszynie
Konie wierzchowe, „pod siodło” pasą się w sadzie, między zadbanymi, pomalowanymi na biało drzewami owocowymi. Dworek wygląda na mocno zaniedbany, żeby nie powiedzieć: „zrujnowany”. Za nim jakaś graciarnia, wyrzucone na zewnątrz stare meble. Trzy tabliczki, jedna wyraźnie starsza, napis odrapany: DWOREK PARASZYNO. HOTEL. RESTAURACJA. Obok niej – już nieaktualnej, dwie inne, nowiutkie: WSTĘP WZBRONIONY. UWAGA ZŁY PIES.
Piętrowy dwór pojawił się tu w XVIII wieku, później zyskał neobarokową postać, którą widzimy dzisiaj. Zelewscy w XIX wieku przebudowali dwór po raz pierwszy. Na przełomie XIX i XX wieku kolejni właściciele, państwo von Besser dokonali kolejnej przebudowy, a jej efekt – to mniej więcej to, co dzisiaj widać. Mniej więcej, bo nie prezentuje się okazale.
Bo był tu PGR, zrównano z ziemią zabudowania gospodarcze, i sam dwór bez nich wygląda w krajobrazie trochę jak „nie przypiął nie przyłatał”. Ale i tak, mimo odrapanych ścian, jest piękny.
Przeplataniec. Dwadzieścia sześć milionów
Im bardziej na północ Kaszub, tym częściej spotyka się zamki, dwory i pałace. Wczytując się w ich historie, można poznać pewną prawidłowość. Najpierw były to dobra polskie (polskojęzyczne nazwiska właścicieli), potem – zwykle w XVIII, XIX wieku, nazwiska zmieniają się na takie, które brzmią z niemiecka. Szlachta kaszubska w dużej części ulegała germanizacji, wyprzedawała pruskim sąsiadom swoje majątki.
Czy i tak było w tym przypadku? Jak czytam: dwór miał zostać wybudowany przez rodzinę o nazwisku von Baumgart albo nazwisku Paraski. Bo samo Paraszyno to ponoć „gniazdo kilku rodów szlacheckich” noszących nazwisko Paraski: Zdunów-Paraskich, Bachów-Paraskich, Borskich-Paraskich, i Paraszyńskich.
W historii dworu w Paraszynie doszukuję się jeszcze nazwisk: Zelewscy (XIX wiek), potem von Besser.
Czyli – typowo jak dla tutejszych majątków: polsko-niemiecki przeplataniec, z przewagą żywiołu polskiego do XVIII – XIX wieku, i potem niemieckiego od XIX w do 1945 roku.
A potem PGR, i wszystko niszczeje. 1989 rok – pojawia się nadzieja, na powrót tak zwanej świetności. Przez krótki czas funkcjonował tu pensjonat. Ale jakoś się nie powiodło.
Nie wszystko jednak stracone. Na jednym z portali ogłoszeniowych, znajduję wystawiony na sprzedaż dwór w Paraszynie. Cena: 26 mln zł. Pojawi się kolejne nazwisko? Jak będzie brzmiało? Z polska, niemiecka, francuska? I czy to jeszcze ma dzisiaj jakieś znaczenie?
Rzekoma narzeczona. Bunkier
Kilkaset metrów dalej – most na Łebie. A obok kolejna intrygująca tabliczka: „Bunkier Gryfa Pomorskiego Paraszyno”. W czerwcu 1944 roku niemiecka żandarmeria otoczyła znajdujący się w tutejszym lesie bunkier partyzantów. Wywiązała się walka, podczas której zginęły trzy osoby, między innymi „dowódca – Franciszek Kąkol oraz jego narzeczona – łączniczka” – tak podaje Wikipedia.
Niby nic nie znacząca notka, a przecież w tym przypadku zapewne mamy do czynienia z pomówieniem natury obyczajowej.
Na jednym z forów poświęconych historii odnajduję taki wpis: „Łączniczka Dąbrowska zapisana jest na obelisku jako Teresa. Nie wiem czy tak miała np. na drugie imię. Pierwsze jej i właściwe imię to Prakseda (a nazwisko:) Dąbrowska – Stencel. Zginęła właśnie tam. Rok temu byłem u niej (w domu) 70 lat po jej śmierci. Z moją mamą – jej wnuczką, córką jej jedynej córki Joanny Stencel – obecnie lat 73 – moją babcią. Tak więc Prakseda Dąbrowska – Stencel była moją prababcią (…). Zbyt wiele nie wiem o rzeczywistej roli Praksedy Dąbrowskiej – Stencel w TOW Gryf Pomorski, poza tym, że była łączniczką – tak jest napisane, i że zginęła. Wiem, że jakiś niedoinformowany ignorant napisał w jednej notatce, że zginął Franciszek Konkol i jego narzeczona (…), co jest oczywistą nieprawdą, gdyż była ona (Prakseda Dąbrowska – Stencel, która zginęła w bunkrze) pierwszą żoną mojego pradziadka Władysława Stencel”.
Będąc zoną Władysława nie mogła jednocześnie być narzeczoną Franciszka. Chyba, że o czymś nie wiemy…
Na stronie poświęconej Gryfowi Pomorskiemu, w opisach miejsc walk partyzantów czytamy: „W czerwcu 1944 r. oddział żandarmerii otoczył oddział (partyzantów). W bunkrze niedaleko tej miejscowości zginęli: Franciszek Kąkol, Prakseda Dąbrowska-Stencel i Franciszka Zachariasz. W pobliżu drugiego schronu ujęto 3 partyzantów Gryfa: Brunona Krefta, Zygmunta Pobłockiego i Józefa Dzięcielskiego. Wywieziono ich na śledztwo do Lęborka, a następnie rozstrzelano, prawdopodobnie w Gdańsku-Wrzeszczu.
Wróćmy jeszcze do Wikipedii: „Brunonowi Kreftowi (zm. 31.05.2008 w Piasecznie k. Warszawy) udało się uciec do Warszawy, gdzie brał udział w powstaniu warszawskim.”
Narzeczona czy nie? Uciekł czy został zamordowany?
Zbyt wiele niejasności, jak na jeden niewielki bunkier w lesie.
Ekogrille z prądem
Za mostkiem wchodzę do lasu i mijam niewielką, drugą już dzisiaj elektrownię wodną. Zabudowania obydwu wyglądają jak domki letniskowe. Ciekawe, czy pracownicy tych eko-przybytków przyjeżdżają tu z rodzinami na grilla.
Pięć kilometrów prostej drogi przez las z Paraszyna do Barłomina.
Miarowy stukot kijków w dość twardą nawierzchnię drogi gruntowej i brukowanej, sprzyja pomyślunkom.
Jeden do pięćdziesięciu tysięcy
Moja mapa jest w skali jeden do pięćdziesięciu tysięcy. Ta myśl nie daje spokoju. Jeden widoczny na mapie centymetr to pięćdziesiąt tysięcy niewidocznych na mapie centymetrów w terenie. Widocznych tylko tu, na miejscu. Po to się podróżuje, żeby przyjrzeć się tym właśnie centymetrom, okruszkom takim maleńkim. W przeciwnym razie wystarczyłoby nam studiowanie map.
Co ja tu robię? Szukam ich, przyglądam się im, tym pięćdziesięciu tysiącom kawałków rzeczywistości składającym się na ten jeden centymetr mapy. I piszę o tym. Opisuję to, co – nie tyle widzę, co postrzegam. Postrzeganie to coś pomiędzy widzeniem, rozumieniem a wyobrażaniem.
Centymetry zamieniają się w prawdy. Pięćdziesiąt tysięcy małych prawd na jednym centymetrze mapy, czyli prawdy generalnej, pełnej uogólnień, jakie konieczne są w skali.
Ale co to za prawdy, te małe, w liczbie pięćdziesięciu tysięcy?
Ktoś powie, że to nie są prawdy tylko półprawdy, ćwierćprawdy, gównoprawdy. W zasadzie będzie miał rację. Jeśli prawdą ma być to, co można potwierdzić, utrwalić, odtworzyć, to racja, moje prawdy nie są wiele warte. Bo są tylko moje. To moje prawdy podręczne, do natychmiastowego użytku, a przy tym jednorazowe i łatwo rozpuszczalne w materii wędrówki. Nie sposób ich zastosować powtórnie, tak jak nie sposób dwa razy wejść do tej samej wanogi. Wanoga przemija i wydarza się tylko raz.
Podróżuje się w poszukiwaniu tych właśnie prawd podręcznych, nawet jeśli dla kogoś są niewiele warte, to przecież dla samego wanożnika są jedyne i najważniejsze.
Melchior Wańkowicz w Karafce La Fontaine’a dowodzi, że pierwszy reportaż zaistniał wtedy, gdy „jakiś troglodyta” przyszedł do swoich towarzyszy, by im donieść, że na polanie są mamuty.
„Reporto” – znaczy odnosić. Odnosić jakieś zdarzenie do świadomości ludzi, którzy tego zdarzenia nie widzieli.
Bardzo pojemna definicja. Ani słowa w niej o prawdzie.
Pomyślunki przerywa widok martwego borsuka na skraju brukowanej drogi, wśród pomników przyrody – Alei Lipowej. Pewnie w nocy został potrącony przez samochód. Pewnie jego borsucza rodzina pozostała bez środków do życia.
Ulica Ofiar Stutthofu
Wkrótce mijam pierwsze zabudowania Barłomina. Dochodzę do ulicy Ofiar Stutthofu, prowadzącej do Luzina. Będę tu łapał stopa do Luzina, do Wejherowa.
„Ulica ofiar Stutthofu”. Dlaczego tutaj? Obóz koncentracyjny Stutthof mieścił się 100 km stąd, w nadmorskiej miejscowości Sztutowo, za Gdańskiem, na Żuławach.
W obozie koncentracyjnym Stutthof słychać już było kanonadę sowieckich dział, kiedy Albert Forster, namiestnik Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie, zadzwonił do Berlina i poprosił do telefonu Josepha Goebbelsa. Wiemy o tym z relacji sekretarki Goebbelsa, która podsłuchała rozmowę. „A co to jest Stutthof?” – pytał minister propagandy. „Co z nimi zrobić?” – dopytywał z kolei Forster. „Rób, jak uważasz” – odpowiedział mu hitlerowski dygnitarz, pełnomocnik Rzeszy ds. totalnej mobilizacji. Tak miała zapaść decyzja o nieludzkiej ewakuacji.
Pierwsze kolumny wyruszyły 25 stycznia 1945 roku. Liczyły od kilkuset do 1600 więźniów. Z samego obozu głównego w Sztutowie wyszło ich w sumie jedenaście. Kolejne ewakuacje przeprowadzano z różnych filii obozu, rozsianych po całym Pomorzu.
– Byli ubrani bardzo różnie – opowiadała mi Wirginia Węglińska, doktorantka na Wydziale Historii Uniwersytetu Gdańskiego. – Kilka tygodni wcześniej w obozie panował tyfus, więc nastąpiła dezynfekcja i wydano im ubrania z magazynów, często cywilne, ale nie wszystkim, i nie zawsze to była odzież zimowa. Poza tym jesienią 1944 roku do obozu Stutthof trafiły bardzo duże transporty z gett i więzień ze wschodu – i ludzie ci byli w ubraniach, w których przyjechali. Część z nich szła w drewniakach, w pasiakach, ktoś tam może miał lepszy zimowy płaszcz, a ktoś inny tylko letnią sukienkę. Mieli wymalowane farbą krzyże na plecach, po to żeby się odróżniać od miejscowej ludności. Przed wymarszem dostali pół chleba (500 gram), pół kostki margaryny (120 gram). Prowiant na dwa dni. Większość zjadła to wszystko od razu.
Do punktów docelowych w okolicach Lęborka więźniowie szli w sumie kilkanaście dni. Trasa ewakuacji prowadziła przez Mikoszewo, Cedry Wielkie, Pruszcz Gdański, Straszyn, Łapino, Kolbudy, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo, Pomieczyno, Luzino, Godętowo do Lęborka. Szli również przez Barłomino. Niewielką wieś, w której próbuję teraz złapać stopa.
Postoje i egzekucje
Wkrótce po wymarszu nastąpiło ochłodzenie i temperatura spadła do 20 stopni poniżej zera. I – jak wynika z relacji tych, którzy ocaleli, wcale nie marsz bywał najgorszy, tylko wielogodzinne postoje bez ruchu, na mrozie. Drogi były zatłoczone przez uciekających Niemców, wycofujące się przed Rosjanami oddziały niemieckich wojsk. Więźniowie więc czekali, by ruszyć w dalszą drogę. Albo wybierano dla nich nieodśnieżone drogi poboczne, gdzie brnęli zaspach.
Ktokolwiek zostawał z tyłu, przysiadał, padał nie mogąc dalej iść, natychmiast na miejscu był rozstrzeliwany. Miejscowa ludność zbierała zwłoki po przejściu każdej kolumny. W jednej z kolumn szły tylko kobiety, w innej – dzieci…
We wszystkich ewakuacjach przeprowadzonych od 25 stycznia 1945r. (w tym również w ewakuacjach drogą morską) zginęło, według różnych szacunków, od 20 000 do 25 000 osób. Więźniowie, już oswobodzeni przez czerwonoarmistów, dalej umierali z powodu chorób i wycieńczenia.
Szacuje się, że z Marszu Śmierci udało się uciec dwóm tysiącom osób. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pomoc miejscowej ludności.
Bezimienni
Pomoc miejscowej ludności… Mówi się o tym tylko bardzo ogólnie – że „Kaszubi pomagali”. Ale kto pomagał, i jak? Kto narażał na śmierć siebie i swoją rodzinę, ukrywając w ostatnich tygodniach wojny uciekinierów: Polaków, Żydów, Rosjan, Łotyszy, Litwinów?
W żadnym z naukowych opracowań nie znajdziemy nazwisk tych ludzi. Nie znajdziemy nigdzie ich pomnika, tablicy pamiątkowej, żadna z ulic nie nosi ich imienia.
A jednak są ważną częścią zbiorowej pamięci o doświadczeniach wojny. Pamięta się o nich. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zapytać ludzi, w takich wsiach, jak na przykład Pomieczyno.
Kolumny przybywały do Pomieczyna na początku lutego 1945 roku po zmroku. To był dziewiąty dzień ich Marszu Śmierci. W zasadzie noc, która wyryła się mocnymi zgłoskami w zbiorowej i indywidualnej pamięci mieszkańców kilku kaszubskich wsi.
Wąskie kadry pamięci
Ich wspomnienia są jak niewyraźne fotografie, wąskie ujęcia, urwane kadry, rozmazane kształty. Nie wiemy i już nigdy nie dowiemy się, co jest tuż obok, za ramką ograniczającą uwieczniony przez fotografa widok, co jest na drugim i trzecim planie – za bardzo niewyraźne jest to wszystko. Nasza wiedza o tym, co widzimy na połyskującym skrawku przeszłości jest niepełna, wyrywkowa i fragmentaryczna. Być może myląca i fałszywa, chociaż… Kto jest w stanie dziś zadać kłam wąskiemu, dostępnemu nam fragmentowi rzeczywistości sprzed siedemdziesięciu trzech lat?
Tak właśnie jest ze wspomnieniami ostatnich świadków Marszu Śmierci, z którymi przeprowadzałem wywiady jesienią ubiegłego roku. Bywa, że są sprzeczne, wzajemnie się wykluczające. Wyłaniający się z nich obraz jest zamazany i fragmentaryczny.
Widzimy na przykład chłopców, którzy przed chwilą wysypali koło kościoła kankę ziemniaków i wzięli nogi za pas ze strachu i jeszcze dojrzeli, jak ludzie rzucają się na ziemniaki, a esesmani okładają ich za to kolbami po głowach.
Jak ośmiolatek – Edmund Hallman przygląda się rodzicom opatrującym poranione, fioletowe od mrozu nogi dziwnego człowieka, który przyszedł w nocy, obdarty, głodny, ledwie żyw. Chłopiec widzi strach rodziców, że zaraz do izby wejdzie esesman.
Jak jego siostra, przerażona dziewczynka – Zosia Hallman chce schować się do sklepu, ale sklep jest zamknięty, jak trzęsie się z zimna i strachu, widziała przed chwilą, jak zabijają człowieka, nie chce tam wracać, idzie więc w nocy do domu naokoło, przez śnieg, przez łąki, płacze.
Albo jak uciekinier siedzi wśród dzieci, w mroku izby u Konkelów, Pipków, Szwertfegerów, taki wychudzony, zmęczony i smutny że aż strach. U Hallmanów więzień przebrany już, mama smaży placki, i nagle do izby wchodzi esesman, dzieci zamierają ze strachu, esesman spogląda na nie i nie dostrzega ukrytego zbiega. U Kwidzińskich więzień kryje się w sienniku w łóżku, esesman gospodarzowi przykłada pistolet do skroni, wrzeszczy: „Gdzie go schowałeś!”, Kwidziński drżącym głosem zarzeka się, że nikogo nie ukrywa.
I tak dalej…
Ulica Tych, Którzy Ratowali
Barłomino, ulica Ofiar Stutthofu. Stoję z wyciągniętym kciukiem i czekam, aż któryś z miejscowych kierowców się zlituje. Jest mi chłodno, wyciągnąłem polar. Buty mam dobre, z goretexem. Przekąsiłem bułkę z kiełbasą. Czuję coś na kształt wyrzutów sumienia, że taki syty jestem, że mi ciepło, że nic mi nie grozi.
Tędy przechodziły kolumny, więźniowie szli do Luzina. Męczeństwu ofiar należy się upamiętnienie. Ale należy się również bohaterstwu miejscowych. Ich wnuki i prawnuki przejeżdżają teraz obok, zajęci swoimi sprawami, przyglądając mi się z kamiennymi twarzami zza kierownic swoich aut.
Brakuje ulicy o nazwie: Tych, Którzy Ratowali.
Kaleniak
Z Barłomina w stronę Wejherowa nikt nie chce się dla mnie zatrzymać. Na obiad mam być w domu w Kartuzach, zmieniam więc strategię, łapię w drugą stronę, żeby dojechać do domu z ominięciem Wejherowa.
Zatrzymuje się pan wiozący wędliny i surowe mięso. Kaszuba z dziada-pradziada, jak mówi. Jego wujem był sam Gerard Labuda, jeden z najwybitniejszych kaszubskich intelektualistów kaszubskich, profesor historii, autor wielu kanonicznych dzieł o historii Pomorza. Naukowiec przyznawał, że nawet kiedy mówi po polsku, to myśli po kaszubsku. Nie wiadomo, czy należy to odbierać literalnie czy metaforycznie.
Mijamy wieś Pobłocie. Przy drodze duży biały dom. Za nim osiedle domków letniskowych. Mój kierowca pokazuje na budynek.
– Tu mieszkał Kaleniak. Uciekł z Marszu Śmierci, miejscowa rodzina go ukrywała. Zakochał się w córce swoich wybawicieli, z wzajemnością, pobrali się, i został tu na zawsze. Miał duże gospodarstwo, które jego synowie podzielili – odnoszę wrażenie, że mojemu rozmówcy bardzo nie podoba się ten fakt.
– Podzielili na działki letniskowe, o tam stoją domki, widzi pan? Wszystko posprzedawali.
– Widzę. Znak czasów… Dzisiaj Kaszuby są dzielone na działki, sprzedawane letnikom.
Kierowca milczy przez chwilę. Dodaje cicho:
– Ale to była ojcowizna – jego głos brzmi ponuro i twardo.
Przypomina mi się dwór w Paraszynie. Nazwiska ziemian, którzy sprzedawali ojcowiznę obcym.
Mijamy dom Kaleniaka, widzę las, z nim domki letniskowe. Potem dowiem się, że do dziś we wsi mówi się: Osiedle Kaleniaka, Staw Kaleniaka. Nie ma już jego, nie ma tutaj jego synów, a tak jakby był, jakby wciąż się ukrywał, już nie w stodole przed Niemcami, a w nazwach, w pamięci miejscowych Kaszubów, ukrywa się przed nowymi czasami i najazdami letników. Człowiek, który przybył na te ziemie w obozowym pasiaku, i został na zawsze.
Przystanek wieża Babel
Ląduję w Starej Hucie, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wczoraj rozpoczynałem wanogę – na przystanku autobusowym, skąd za chwilę wyruszę do Kartuz.
Leje deszcz. Na wiejskiej drodze rozkwitają cztery parasole, wiatr wieje kobietom w twarze, wygięte od podmuchów parasole są więc pochylone do przodu, zasłaniają twarze kobiet zdążających na przystanek. Idą dwójkami. Najpierw pod zadaszenie dociera pierwsza dwójka. Kobiety są starsze, około sześćdziesiątki. Mówią po kaszubsku, tak, że nie idzie zrozumieć. Druga dwójka – kobiety młodsze, około trzydziestki. Rozmawiają ze sobą po polsku.
Jeden przystanek, dwa różne języki, dwa pokolenia Kaszubów.
Jedna ze starszych kobiet zwraca się po kaszubsku do młodszej, pyta ją o coś. Nie wiem o co, nic nie rozumiem.
– Jeszcze w szkole jest, ale po południu będzie w domu, to go do pani wyślę – odpowiada młodsza po polsku, starsza się uśmiecha i dalej mówi coś w niezrozumiałym dla mnie, kaszubskim języku.
Podjeżdża autobus do Kartuz.
***
„Wanoga znaczy po kaszubsku wędrówka” to cykl artykułów opisujących wędrówki reportera Tomasza Słomczyńskiego po Kaszubach – od Chojnic po wybrzeże Bałtyku. To tzw. mikrowyprawy, niekiedy trwające jeden dzień, innym razem dwa lub trzy dni. Artykuły te są publikowane od 2017 roku.