Znany nadmorski kurort jakby uśpiony. Pozamykane kafejki, stragany, dyskoteki. Pirackie statki, wycieczkowce, jachty i żaglówki odpoczywają w porcie po intensywnym sezonie, otulone plandekami, niczym ciepłą kołdrą. Nawet mewy jakby mniej nachalne o rzucane okruchy od pojedynczych już turystów. Cisza, spokój. Tylko wiatr bardziej porywisty i chłodniejszy, tańczy intensywniej z morskimi falami, rozbijając je o brzeg.
Łeba zaskoczyła mnie jednak posezonową gościnnością. Pojedyncze miejsca, gdzie można było zjeść, przyciągały smakowitym zapachem świeżej ryby i ciepłem rozpalonego ognia w kominku. O niczym innym się nie marzy, gdy wraca się zmarzniętym ze spaceru brzegiem morza. Zdecydowanie da się odczuć jesienną aurę. Słońce, jakby zaplątane w sieci mgieł, nie ma już swojej letniej mocy, co widać po szerokich pustych plażach i skulonych, zadumanych, wolno spacerujących ludziach, wsłuchanych w szum falującego morza. Morza, które o tej porze roku niejednokrotnie potrafi pokazać swoje niepokorne oblicze, gdy na plażę wdzierają się olbrzymie fale, wiatr sypie piaskiem w oczy, a potężne sztormy łamią maszty i przewracają kutry, dając się we znaki mieszkańcom.
Zmagania z żywiołem wydają się być nierozerwalnym elementem życia w nadmorskiej miejscowości. Z Łebą jest związana niezwykła historia, porównywana z rzymskimi Pompejami, z tą jednak różnicą, że dawne miasto zasypać miał nie popiół wulkaniczny, a piasek, który silny wiatr porywał z pobliskich wydm podczas potężnego huraganu.
ZAGŁADA STAREJ ŁEBY
Zbliżało się południe. Żar płynął z bezchmurnego nieba, powietrze drgało nad rozpaloną czerwienią murów, aż trudno było oddychać. Ulice miasta, zazwyczaj pełne gwaru, świeciły pustką. Zamknięto sklepy i warsztaty, właściciele gospód bezczynnie wysiadywali na progach. Tego dnia wielu mieszkańców Łeby wyjechało do Gdańska na doroczny jarmark. Rzemieślnicy powieźli swe najlepsze wyroby, obrotni kupcy korzystali z wyśmienitej okazji napełnienie pustawych już nieco mieszków, inni zaś tam właśnie mogli nabyć poszukiwane towary, przede wszystkim sieci oraz zawsze potrzebny sprzęt rybacki. Toteż wyjechali o świcie — niektórzy nawet w przeddzień — by zająć na targowym placu co lepsze miejsca. Dla pozostałych w mieście kobiet był to zwykle dzień wolny od ciągłej krzątaniny. Zrobiły więc szybko porządek w mieszkaniach i obejściach, a następnie zabrały z sobą dzieci i udały się nad brzeg morza, aby nieco odpocząć i pogwarzyć o gospodarskich sprawach. Ucieszone swobodą dzieci zbierały różnokolorowe muszelki albo pluskały się w nagrzanej letnim słońcem wodzie.
I właśnie wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadło na nich nieszczęście. Pociemniało nagle, zerwał się gwałtowny wicher i ostrym powiewem wzburzył powierzchnię spokojnej dotąd toni. Rozkołysało się morze, na grzbietach rosnących fal pojawiły się białe pieniste grzywy, z oddali zaś dobiegł głuchy przeciągły huk. — Burza nadchodzi, uciekajmy co rychlej! — odezwały się zewsząd głosy ostrzeżenia. Przestraszone kobiety zerwały się z miejsc, czym prędzej chwyciły dzieci za ręce i pobiegły co sił w nogach, by jak najprędzej schronić się pod zbawczym dachem.
Tymczasem siła huraganu rosła z każdą chwilą. Powietrze wypełnił przejmujący świst, przeplatany odgłosem grzmotów. Tumany sypkiego piasku uniosły się w górę i z niesamowitą szybkością pędziły w kierunku miasta, niszcząc wszystko co spotkały na drodze. Ktoś pobiegł do kościoła, by dźwiękiem dzwonów przestrzec mieszkańców okolicznych wiosek przed grożącym niebezpieczeństwem. Nadludzkim wysiłkiem, walcząc z wichurą udało mu się dotrzeć na miejsce. Zaledwie jednak wdrapał się na schody i dotknął sznurów, wieża runęła z łoskotem i zasypała nieszczęśnika warstwą gruzu. Zerwane wściekłym porywem wichru dzwony uleciały w przestrzeń, niosąc jękliwym głosem żałobną wieść do najdalszych zakątków kraju.
Nagle wiatr jakby trochę przycichł. Strwożeni mieszkańcy Łeby czym prędzej wybiegli z domów i — przedzierając się przez zwały piasku — uciekali w głąb lądu, aby uratować przynajmniej własne życie. Już wydawało się, że ocalenie jest bliskie. Z najwyższym trudem dotarli do położonego w pobliżu miasta, porośniętego lasem wzgórza, gdzie mieli nadzieję przeczekać nawałnicę, by potem wrócić do domów i usunąć szkody. Próżno jednak wytężali wzrok — nad miastem unosiła się gruba warstwa wirujących w powietrzu niezliczonych ziarenek piasku, przesłaniając zarysy ulic i kształty budynków.
Lecz oto wicher zawył znowu ze wzmożoną siłą, piekielne moce rozpętały się na nowo. Nieszczęśliwi rozbitkowie ujrzeli nadbiegającą od strony morza, sięgającą po niebo falę, na grzbiecie której unosiła się ogromna skrzydlata łódź. — Czarny Lewiatan! — rozległy się pełne rozpaczy głosy. — Teraz jesteśmy zgubieni!
Nieprzebrane masy wody runęły na miasto, rozlały się po okolicy, dosięgły nawet stóp wzgórza, na którym zbici w gromadę ludzie czekali z trwogą w sercach swej ostatniej godziny. Zdawało się, że nic już nie zdoła uratować ich od śmierci. Stopniowo jednak furia żywiołu słabła. Ustał wicher, przez postrzępione chmury zaczęły przeświecać skrawki błękitu. Morze wróciło w swe dawne łożysko i stało znów jak przedtem ciche, spokojne. Tylko po dawnym mieście nie zostało śladu. Ciężar mas wodnych wtłoczył je głęboko w ziemię, reszty zniszczenia dokonały wędrujące piaski. Pozostały jedynie ruiny kościoła — milczący świadek zagłady nadmorskiego grodu. Dzielni mieszkańcy Łeby nie poddali się rozpaczy, lecz zakasali rękawy i natychmiast przystąpili do zakładania nowego miasta, które istnieje do dzisiaj. A działo się to w 1570 roku, kiedy ziemią pomorską władał sławny ród Gryfitów.
Tekst zaczerpnięty z „ LEGENDY ZE SŁOWIŃSKIEJ CHECZY” Autor: Gracjan Bojar-Fijałkowski Wydawca: Krajowa Agencja Wydawnicza Koszalin 1976 rok.
Ten wyjazd był inny niż zwykle, ponieważ do Łeby wybrałam się bez rodziny. I nie była to wcale konsekwencja jakiejś awantury, wręcz przeciwnie. Postanowiłam skorzystać z okazji, by po bardzo długim czasie, pobyć sama ze sobą, zwolnić nieco, odetchnąć. A wszystko po to, by wrócić jako jeszcze lepsza mama i żona. No i chciałam spełnić jedno ze swoich pragnień – zobaczyć jesienny wschód słońca. Udało się. Okazuje się, że w Łebie można spędzić czas w niezapomniany sposób nawet po sezonie. Być może – przede wszystkim, właśnie po sezonie.
Przypomniałam legendę. Jak to zwykle bywa, zawiera ona w sobie ziarno prawdy. Wszystko wskazuje na to, że „zagłada starej Łeby” rzeczywiście miała miejsce, lecz nie działo się to tak gwałtownie, jak w legendzie. Proces ten trwał latami.
Wydmy rzeczywiście przemieszczają się się, często się mówi, że „wędrują” – na wschód, w tempie od 1,5 do 10 metrów rocznie. To zależy od siły wiatru i roślinności je porastającej. Im więcej roślin – tym większa stabilność wydmy. W Słowińskim Parku Narodowym rosną na wydmach chronione gatunki traw, które „trzymają” wydmy na miejscu.
Najwyższa wydma w Słowińskim Parku Narodowym, o wysokości do 42 m. n.p.m. nosi nazwę Łąckiej Góry, która wzięła się od nazwy zasypanej przez wydmy wsi Łączka.
Jeśli zaś chodzi o samą Łebę, pierwotnie miasto to znajdowało się na zachodnim brzegu rzeki (o ten samej nazwie – Łeba), nie zaś tak jak dzisiaj – na wschodnim. Mieszkańcy zostali zmuszeni do przeniesienia się, na skutek działania sztormu i przemieszczania wydm. Pozostałością po „starej Łebie” są ruiny czternastowiecznego wiecznego kościoła pw. św. Mikołaja, które można zobaczyć do dziś, znajdują się na końcu ul. Turystycznej.

***
Jedna z najbardziej znanych tamtejszych atrakcji turystycznych, dedykowanych dla całych rodzin to Park Dinozaurów w Łebie.