[współpraca: Piotr Emanuel Dorosz]
Kiełpino, godz. 19.00, startujemy. Ale jeszcze nie w powietrze. Na masce samochodu Wojciech rozkłada mapę. Zastanawiamy się, gdzie polecieć. To znaczy: skąd i dokąd będzie wiało. Chcemy przelecieć nad Kółkiem Raduńskim, nad Ostrzycami, nad Chmielnem. Napełniony gazem balonik leci w górę. Patrzymy, gdzie się kieruje. Przez radio inni baloniarze informują, czy ta chmura, która nadciąga z zachodu, jest teraz nad Sierakowicami, i gdzie się kieruje.
Decyzja: lecimy z miejscowości Kosy za Kartuzami.
Rozkładanie balonu trwa około pół godziny. Najpierw na trawie ląduje kosz, szybkie podłączanie palników, potem powłoka, ma ze trzydzieści metrów długości. Ciepłe powietrze wypełnia przestrzeń pod powłoką, i balon powoli się unosi.
Wskakujcie! – krzyczy Wojciech
Dziwne, przedziwne uczucie dla kogoś, kto pierwszy raz leci balonem, tym bardziej – dla kogoś, kto cierpi na lęk wysokości i przestrzeni. Tak jak my – niżej podpisany reporter i operator filmowy Piotr Emanuel Dorosz.
Piotr przytula się do wizjera kamery. Przyzna potem, że na początku starał się nie patrzeć w dół, tylko filmował, jakby stał na zwyczajnym balkonie… Tak, tylko, że ten balkon czasem się bujał, no i wznosił się na kilkaset metrów do góry.
Potem się dowiemy że w pewnym momencie byliśmy 720 metrów nad ziemią. Pewnie dla baloniarzy to jest bułka z masłem. Dla nas jednak – wcale nie.
Niżej podpisany, po starcie poświęcił całą swoją energię na to, żeby nie okazać strachu. Kurczowo trzymał się poręczy kosza. Uśmiechał blado i także starał się nie patrzeć w dół.
Strach i zachwyt
Otuchy dodawało obserwowanie naszego pilota. Zrelaksowany Wojciech, raz po raz uruchamiał palnik, z głośnym hukiem płomień ogrzewał powietrze pod powłoką, a my się wznosiliśmy ponad lasy, jeziora, pola. Ludzie, krowy, samochody, budynki, stawały się z minuty na minutę coraz mniejsze. Jakże inaczej wygląda świat, gdy patrzy się na niego z góry. Jakże fantastycznego kształty nabiera zwykła bruzda w ziemi, wije się, tak samo jak linia brzegu jeziora. Jak przedziwnie układają się szachownice pól. Jak fantastycznie wygląda oczko wodne, zwyczajne bajoro obrośnięte wokół krzewami.
Stopniowo strach mijał, zastępował go zachwyt.
Czysty, niczym nie zmącony, dziecinny, naiwny, wszechogarniający zachwyt. Są takie momenty w pracy reportera, że nie sposób wręcz znaleźć słowa. Wówczas na pomoc przychodzą zdjęcia. Bo co tu można jeszcze powiedzieć?
Do końca życia
Po pięćdziesięciu minutach lotu lądujemy na łące w Borzestowskiej Hucie. Niebawem przyjedzie tu terenówka z przyczepą żeby zabrać nas i zwinięty balon. Tymczasem zbiegają się miejscowi, nie mają nic przeciwko naszemu lądowaniu, wręcz przeciwnie, z zaciekawieniem oglądają balon. Robią sobie zdjęcia.
Piotr dalej filmuje, ja zaś… Oszołomiony nadmiarem adrenaliny i endorfin siadam na kamieniu i próbuję dojść do siebie. Nie wiem, czy chcę krzyczeć z radości, czy też przeciwnie – w ciszy i skupieniu smakować chwile, które właśnie mijają.
Przed chwilą, do kamery, powiedziałem, że tych wrażeń nie zapomnę do końca życia. I była to szczera prawda.
***
Opowiada Wojciech Telszewski.
Rolnik
Jednego razu były zawody, startowało osiemnaście załóg. Organizatorzy nie ustalili z rolnikiem, że będą korzystali z jego pola. Wjechało osiemnaście samochodów, zryli mu ziemię terenówkami. My wjechaliśmy busem z napędem na cztery koła, byliśmy pewni, że wszystko przez organizatorów jest dogadane, ale tak nie było…
Balony wystartowały, samochody pozostały… w błocie. Było tak grząsko, że żaden nie mógł wyjechać.
Przyszedł do nas rolnik i oczywiście – zaczęła się awantura. W końcu narobiliśmy mu szkód. Poszedł i zostaliśmy z zakopanymi samochodami.
Trzeba było więc iść do tego rolnika, bo przecież nie mogliśmy się ruszyć… Poszliśmy więc.
– Wie pan, mamy zawody… Ma pan traktor?
– No mam.
– A gdzie tu sklep jest jakiś?
– No tam.
– A nie pojechał by pan ze mną do tego sklepu?
– A po co?
– Trzy flaszki trzeba kupić. Jedna dla pana.
Pojechaliśmy, kupiłem te flaszki, mówię – ta jedna dla pana za zoranie pola, na uspokojenie na wieczór, a te dwie z prośbą, żeby nas pan teraz powyciągał, wszystkie nasze samochody.
No i powyciągał.
Alpy. Policjanci. Impreza
Zabrakło nam wtedy gazu, balon nie był przystosowany do latania w niskich temperaturach. Mieliśmy problem ze świeczkami w palniku. Zgasły nam na wysokości pięciu, sześciu tysięcy metrów. A jak one gasną, to balon nie ma od czego się odpalić. Wtedy jest jeszcze tak zwany cichy palnik, który może posłużyć za świeczkę… To jest taka awaryjna procedura. Tak czy inaczej, trzeba było lądować. Wypatrzyliśmy z góry miejsce, jakąś bacówkę, żebyśmy mogli zanocować w razie czego, bo nie było wiadomo, czy załoga nas znajdzie, bo jechała ponad trzysta kilometrów za nami. To była ostatnia przełęcz… Półtora godziny próbowaliśmy wylądować na półce skalnej. Obok była przepaść i las. W końcu się udało. Po wszystkim pijemy kawkę, herbatkę, jemy kanapki, rozluźnieni, i w pewnym momencie zza góry słyszymy „tyr tyr tyr” – śmigłowiec. Policja. Kolega poszedł porozmawiać z nimi. Okazało się, że w pobliżu była jakaś mała wioska góralska, w której jedna pani prowadziła restaurację, a jej mąż był pilotem w policji. I siedziała tak sobie w tej swojej knajpie, nie było ludzi, i patrzyła na balony, jak lecą, lecą, jeden zniża lot… Widziała jak latamy góra – dół, góra – dół, i nagle jej zniknęliśmy z pola widzenia. Zaniepokojona zadzwoniła do męża policjanta – a on zareagował….
Skończyło się super, policyjni piloci byli mega w porządku, zabrali nas śmigłowcem na przejażdżkę, wysadzili pod knajpą, załoga przyjechała i zrobiliśmy tam imprezę. Następnego dnia była akcja zwijania balonów z tej przełęczy. Miejscowi nam pomogli…
Strażacy. Młoda para
Strażacy są w porządku! Mieliśmy w koszu młodą parę. Panna młoda chciała mieć sesję ślubną w balonie. Późno już było, wystartowaliśmy. Zdechł wiatr, prawo, lewo – nic, zero na godzinę. Chyba z pół godziny staliśmy nad jeziorem koło Goręczyna. Młodej parze na początku się podobało, ale potem, jak nie mogliśmy wylądować, dolecieć do brzegu… już nie bardzo. W końcu jakoś udało nam się przelecieć do brzegu, tam już czekała straż pożarna. W sumie przyjechały do nas dwie jednostki OSP i jedna państwowej straży. Ludzie zgłaszali im, że w jeziorze balon stoi nad wodą i zaraz się będzie topił. Potem, już ciemno było, do zdjęć odpalaliśmy palnik, robiliśmy płomienie, żeby było jaśniej. Ostatnia jednostka przyjechała po zgłoszeniu jakiegoś mieszkańca, że się balon pali. Sesja ślubna była z ogniem, balonem, i ze strażakami.
Bezpieczeństwo
Ludziom się wydaje, że balon nie ląduje, tylko zawsze spada.
Balon zawsze ląduje, jak spadochron. Nawet jak zabraknie ciepłego powietrza, to balon zniża się, co prawda z większą prędkością, ale ląduje, nie spada. Wiadomo, zdarzają się wypadki, ale ich przyczyną zawsze jest czynnik ludzki. Ewentualnie, kiedy nie ma dogodnego miejsca do lądowania, może się zdarzyć że trzeba lądować w lesie. Ale kosz jest tak skonstruowany, że też nic złego nie powinno się stać. Wiadomo, sprzęt będzie zniszczony, kosz połamie gałęzie, może gdzieś zawisnąć, ale ludzie przeżyją.
Sport balonowy
Zawody są organizowane dość często – mniej więcej co dwa tygodnie można gdzieś jechać w Polskę. Na Kaszubach jednak raczej nie odbywają się.
Zawody polegają na lataniu do celu, chodzi o to, żeby jak najbardziej precyzyjnie wylądować. W lataniu balonami, generalnie rzecz biorąc, nie chodzi o prędkość, ale o precyzję. Bierze się pod uwagę wiatr, pogodę, analizuje się loty innych balonów. Najczęściej to wygląda tak, że na stadionie miejskim rozkłada się krzyż, 50 na 50 metrów, nadlatuje się, rzuca marker do środka do celu. Inna konkurencja to na przykład tak zwana pogoń za lisem, jeden balon ucieka, reszta go goni.
Turystyka balonowa
Na Kaszubach w okolicy Kartuz mamy trzy firmy, które ze sobą współpracują, jest takie zapotrzebowanie że się wymieniamy klientami, bo klientów jest więcej niż jesteśmy w stanie obsłużyć. Na lot, po zapisaniu się do kolejki, czeka się na przykład cały rok. Często z innymi baloniarzami spotykamy się i latamy razem, bo jest to bardziej atrakcyjne, przedwczoraj lecieliśmy z innym balonem tak blisko, że mogliśmy rozmawiać ze sobą w powietrzu.
Kominiarz
Kim jestem z zawodu? Kominiarzem. Poważnie. Ale nie, nie takim, co chodzi w czarnym cylindrze po mieście. Taki strój miałem na sobie raz w życiu, kiedy odbierałem uprawnienia. Pracuję w firmie, która wykonuje systemy wentylacyjne dla dużych inwestycji. Do baloniarstwa wciągnęli mnie koledzy. Najpierw latałem jako pomocnik pilota. Potem zrobiłem specjalny kurs, on trwa pół roku. Trzeba też wylatać godziny w powietrzu, żeby mieć licencję. Czasem o trzeciej w nocy się zrywam, biorą sprzęt, żeby sobie jeszcze przed praca polatać. A kiedy indziej, wieczorem wsiadam do kosza i lecę przed zaśnięciem. Nie, baloniarstwo to nie jest mój zawód. To pasja.
Kaszuby
Latamy w różnych miejscach, po całej Polsce, poza Tatrami nie ma w Polsce tak pięknego miejsca do latania, jak Kaszuby. Wzgórza, lasy, jeziora, pola, i jeszcze widok na Zatokę Gdańską…
***
Wynajęcie całego „kosza” to koszt ok. 1400 zł. Przelot dla jednej osoby – ok. 600 zł. Często loty balonem stanowią prezenty – z okazji ślubu, rocznicy ślubu, urodzin. Wówczas większa grupa osób składa się na taki prezent, zamiast zastawy stołowej czy kompletu pościeli. Ostatnio modne są zaręczyny w balonie.
Koszt przelotu może wydawać się wysoki. Należy jednak wziąć pod uwagę, że do organizacji takiego przelotu potrzebne są dwie albo trzy osoby oraz pilot (dwie osoby z ziemi w terenowym samochodzie śledzą lot, jadą do miejsca lądowania). Doliczyć należy koszt paliwa, gazu. I amortyzację sprzętu – a ten zapewne jest niebotycznie drogi. Cała „impreza” – w tym pięćdziesiąt minut w powietrzu, w naszym przypadku trwała około czterech godzin.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trzeba przyznać, że koszt przelotu wcale nie jest zawyżony.