Pomyślunki nad mapą. Początek wędrówki 2

Jezioro Charzykowskie – pomyślunki nad mapą. Początek wędrówki

Kolejny fragment książki Tomka Słomczyńskiego „Szwajcarya 2017. Kaszuby”, która właśnie powstaje na szlaku, w lesie, pod namiotem

Zaczynam więc swoją podróż, ale nie od studiowania mapy. Dużo wcześniej pojawiła się myśl, a za nią idea. Nie jakiś zafajdany niewyraźny cień na ścianie jaskini, ale idea, czysta i piękna, prowadząca do tego stanu, w którym mrowienie w dole pleców, i z przodu, sygnalizuje, że oto jest. Jeszcze nieumiejscowiona w przestrzeni, daleko jej jeszcze do odnalezienia swojego miejsca na jakiejkolwiek mapie. To może być jakaś tęsknota, albo nawet nie tęsknota, a lęk. „Tak, to tylko ten lęk, te poszukiwania, ślady, historie, które mają przesłonić nieosiągalną linię widnokręgu”. Czy radość to czy lęk, czy co tam jeszcze ktoś wymyśli, wykoncypuje, wyczuje i opisze, to jedno jest pewne. To czysta idea, platońska można by rzec. Idea drogi. Podróży. Na przykład nad jezioro Charzykowskie.

Jezioro Charzykowskie. Początek. Idea. Mapa. Odległość. Romans

Jezioro Charzykowskie - piesza wędrówka
Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Z czasem idea się konkretyzuje. Wtedy dopiero przychodzi czas na studiowanie mapy.

Papierowa albo elektroniczna pojawia się w momencie, gdy już przyjemne ale nieproduktywne mrowienie zacznie przeistaczać się w konkretny plan podróży.

Mapę się czyta. Jak ikonę. Szkoda, że się jej nie wącha. Nie żuje. Nie połyka. Tak bardzo chciałoby się ją jakoś wchłonąć. Ale to niemożliwe, a to dlatego że mapa jest tylko pretekstem. Jest tylko bramą, otwiera się, zaprasza, nęci, pociąga i przyciąga. Ale nie sama w sobie. Jest bramą, więc ukazuje i zasłania jednocześnie, uchyla rąbka tajemnicy. Zaprasza. Kusi. Niebieską plamą, która przedstawia jezioro Charzykowskie.

Mapę można też czytać jak reportaż, w którym autor z całych sił naiwnie stara się niczego nie zmyślać, niczego nie dodawać, pisać tylko tak jak jest naprawdę. A kiedy już napisze, opisze tą swoją prawdę, wtedy spogląda na to co napisał – i stwierdza, że to jest ładne. Bo mapy bywają ładne. Zresztą reportaże też.

Mapy bywają ładne tak po prostu, najzwyczajniej w świecie, ze swoimi różnokolorowymi plamami, z sieciami arterii, przecinającymi je w poprzek i wzdłuż, z niebieskością i białością, która zwykle upstrzona jest niezliczonymi pomarańczowymi albo brązowymi prostokącikami, miejscami przystosowanymi do życia ludzi. Można sobie wyobrażać przesuwające się po arteriach kropki, wędrujące między tymi prostokącikami, krwinki wożące ludziom w tę i we w tę wartości odżywcze, płyny, do picia i te ustrojowe, materiały budowlane, płody rolne albo po prostu Dobrą Nowinę.

Tak, mapy są jak dobrze napisane reportaże o codzienności, o tak zwanym zwyczajnym życiu, w którym co dzień rano wstaje się do roboty.

Na przykład: Zaborski Park Krajobrazowy, 1:50 000, turystyczna, dostałem ją od A., który ją wyprodukował. A. tworzy mapy. To chyba jest dobra praca.

Zaginam papierową płachtę Ziemi, żeby było wygodniej nią obracać, kiedy sama nie chce się obrócić wokół Słońca. Wciskam ją pod zabezpieczającą przed deszczem folię, tak żeby było widać odcinek między Chojnicami a Kościerzyną.

Tę odległość będę chciał pokonać. Nigdy tam jeszcze nie byłem.

Jezioro Charzykowskie, pójdę jego wschodnim brzegiem, ale najpierw wyjdę z Chojnic ulicą Bytowską, drogą wojewódzką nr 212, może złapię okazję, może ktoś mnie podrzuci do Charzyków – to kilka kilometrów, zawsze będzie szybciej przecież. Jak pokonam ten odcinek, skręcę do wsi zakrawającej już o miasteczko, przycupnięte na brzegu z całym tym swoim turystycznym hałasem upstrzonym różnymi czerwonymi, czarnymi i niebieskimi znaczkami. Sama wieś – zabudowania, mają kolor ciemnopomarańczowy przechodzący w jasny brąz – ulica Jeziorna, Turystyczna, kościół, pensjonat, hotel, ośrodek, kąpielisko, kąpielisko, hotel, camping, i będę szedł szlakiem znakowanym wzdłuż brzegu jeziora Charzykowskiego i mijał płoty. Psy będą szczekały, ludzie pilnowali, czy nie przekraczam granic, granic ich letniskowych działek, wytyczonych przez geodetów, na co przecież są stosowne papiery z pieczątkami, i stosowne tabliczki na płotach i przy bramach.

Mapa opowiada historię, wyraźnie i mocno artykułowanymi zgłoskami: o facecie, takim jak ja, że mija uśpioną jeszcze zimnym majem turystyczną wieś, domek za domkiem, noga za nogą, domek za domkiem, kilometr za kilometrem. Za Charzykowami Funka, za Funką Bachorze, w końcu – Małe Swornegacie. Będzie z kilkanaście kilometrów.

Pokonam tę odległość w jakieś trzy godziny – szacuję mierząc swoje siły.

Tak, odległość jest do pokonania. Gdy patrzę na mapę, próbuję się z nią zmierzyć. Ocenić swoje siły i odkryć wszystkie podstępy, zagrożenia, pułapki i wilcze doły, jakie zapewne dla mnie owa podła odległość przygotowała. Tak jakbyśmy się z nią nie lubili. Odległość mój wróg. Muszę więc ją pokonać.

Bo co się robi z odległością? „Pokonuje” się ją. Nie ma innej językowej możliwości. Im szybciej tym lepiej. Dlatego właśnie ludzkość od nie wiadomo kiedy wymyśla: koła, podkowy, pociągi, samoloty i kosmiczne wehikuły. Ludzie trudnią się kołodziejstwem, kowalstwem, są woźnicami, maszynistami, zawodowymi kierowcami, pilotami albo pracują w NASA. Wszystko dla pokonywania odległości.

I nie ma innego określenia na przebycie odległości z punktu A do punktu B, jak tylko konfrontacyjne jej „pokonywanie”. Dlaczego? Bo odległość „dzieli”. Jak w szkole: „punkt A od punktu B dzieli odległość X”. Nigdy łączy, zawsze dzieli. A przecież – gdyby na to spojrzeć bezstronnie, ona łączy. Na pewno łączy nie mniej niż dzieli. Zależy od tego, jak na to popatrzeć.

No i autorom zadań matematycznych nie przyjdzie do głowy takie zdanie: „punkt A od punktu B łączy odległość 16 kilometrów”.

Widzę ich, jak wysiadają z samochodu, z bólem kolan, krzyża i podniesioną głową, po kilku godzinach za kółkiem. Pobrzękują kluczykami do samochodów, jak ostrogami, szablami, jak nagimi dwoma mieczami, bawią się elektronicznymi urządzeniami służącymi do uruchamiania maszyn, jak kowboje swoimi coltami. Pokonali ją, upokorzyli, sześćset kilometrów w cztery godziny, autobanem. Złoty sześćdziesiąt na zegarze, dwanaście litrów na setkę, tyle wyżłopał, dużo, ale co tam. Prawdziwi rajdersi, faceci z brzuchami i zwyrodniałymi kręgosłupami.

Po to – wydawałoby się, jest mapa. Odległość twój wróg, kup sobie mapę żeby wroga poznać, żeby się go tak nie bać. Kup sobie nawigację, żeby wroga pokonać jeszcze bardziej spektakularnie, wręcz upokorzyć – pokonać odległość bez najmniejszego trudu, nawet nie zdejmując nogi z gazu. Żeby sprawnie, bez zbędnych ruchów, fałszywych gestów i skojarzeń, rozpraszających, niepotrzebnych rozmyślań i bez zastanawiania się, tą wredną odległość rozjechać kołami. Sześćset kilometrów w cztery godziny, złoty sześćdziesiąt na zegarze, dwanaście litrów na setkę, dużo, ale co tam.

A dlaczego trzeba zaraz tak z pięściami do niej? Nie można się zaprzyjaźnić z odległością?

„Odległość łącząca punkt A z punktem B wynosiła 6 km. Pociąg jechał ze średnią prędkością 80 kilometrów na godzinę. W jakim czasie zaprzyjaźnił się z odległością łączącą punkt A i punkt B?”

Czytam swoją mapę, przyglądam się odległości między Chojnicami a miejscowością Małe Swornegacie (konia z rzędem temu, kto się domyśli, jak się tą nazwę odmienia przez przypadki). Tak, trasa i odległość po wschodniej stronie jeziora, wypełniona domkami, domeczkami, zakazami wjazdu i terenami prywatnymi, jest do pokonania, jak najbardziej. Mapa mnie ostrzega: przygotuj się na pojedynek.

Jezioro Charzykowskie - plecak.
Fot. Edyta Słomczyńska/Magazyn Kaszuby

Ale, ale, moment, chwileczkę. To wszystko, cały ten turystyczno-domkowy syf, znajduje się po wschodniej stronie jeziora Charzykowskiego. Jako rzecze mapa: zupełnie inaczej mają się sprawy po drugiej jego stronie. Tu zielono jest. Tak jakby wszyscy tutejsi letnicy budowali sobie pomarańczowe kwadraciki tylko przy wschodnim brzegu. Żeby latem przy ładnej pogodzie mieć darmową fototapetę za oknem, żeby oglądać zachody słońca nad taflą wody.

Tymczasem zachodnia strona – jak uprzejmie informuje mnie mapa, jest pokryta farbą zieloną. Las. I te nazwy: leśnictwo Wolność. Wyspa Miłości dla Początkujących. Jak nie skosztować takich smakołyków? Jak nie polizać, pocałować tej odległości? Jak się z nią nie zaprzyjaźnić albo nawet i przespać z nią w namiocie? Bo chyba odległość jest kobietą, inaczej być nie może.

Droga, ścieżka, dość efemeryczna, narysowana przerywaną kreską. Wiedzie mniej więcej wzdłuż brzegu. „Most pieszo – rowerowy”. Jeziora: Duże Łowne, Małe Łowne. No i oczywiście jezioro Charzykowskie.

Nazwy powodują, że rodzą się wyobrażenia, a przez plecy przechodzi dreszcz podniecenia. Łowne, więc pełne zwierzyny, dzikie. Wokół puszcza, Jack London, James Olivier Curwood. Wracam do chłopięcych lat, nie chcę, ale to silniejsze. Zapach ojcowskiego chlebaka, w którym trzymał różne wędkarskie akcesoria, chlebaka, którego nie wolno mi było dotykać, a który pachniał przygodą w czystej, męskiej postaci.

Nazwy, drobne literki na zielonym tle. Kiedyś – detonatory dziecięcej wyobraźni. Dzisiaj to wywoływacze wspomnień, choć być może to, co pozostaje po latach ma się nijak do tego, co rzeczywiście się wydarzyło. Czas jest jak korpus starodawnego aparatu, jeśli przetrzymać w nim kliszę zbyt długo, po latach w ciemni pojawiają się nie tyle obrazy sprzed lat, co żywe postaci, dopiero co wyrwane ze swojego świata zamkniętego w ciemnym pudle, w kliszy.

To zresztą nie ma znaczenia. Znaczenia mają brzmienia nazw miejscowości: Młynek, Grzybowo, Płocice. Miejsca harcerskich obozów, ognie nadjeziorne, gwiazdy, zdarte od strun opuszki, poezje i polucje, brudne sienniki, chatki Robinsona i eksplodujące pod bluzkami dziewczęce piersi. A teraz patrzę na mapę Zaborskiego Parku Krajobrazowego i widzę: Duże Łowne. Znowu jakbym miał dwanaście lat.

Wybieram więc zachodnią, zieloną stronę tutejszego morza – bo tak się niekiedy mówi na jezioro Charzykowskie.  Nigdy tam jeszcze nie byłem. Spróbuję zaprzyjaźnić się z moją osobistą odległością. Kto wie, może nawet ją pokochać.

Na dobry początek wędrówki, która zacznie się w Chojnicach, a skończy gdzieś nad morzem, w okolicach Pucka.

Jezioro Charzykowskie. Pomyślunki nad mapą.
Fot. Edyta Słomczyńska/Magazyn Kaszuby

***

Cytat pochodzi z: Andrzej Stasiuk, „Jadąc do Babadag”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2004, s. 7.

***

[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]

W poszukiwaniu nagrzanej ulicy. Maria Dąbrowska w Kartuzach 1