Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili... 2

Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili…

Świadkowie opowiadają jak zapamiętali Marsz Śmierci KL Stutthof. Bohaterstwo Kaszubów, które nigdy nikogo nie interesowało.

Tak zwany Marsz Śmierci KL Stutthof rozpoczął się 25 stycznia 1945 roku.

Komendant obozu koncentracyjnego Stutthof, Paul Werner Hoppe, zarządził rozpoczęcie ewakuacji obozu. Trasa ewakuacji prowadziła przez Mikoszewo, Cedry Wielkie, Pruszcz Gdański, Straszyn, Łapino, Kolbudy, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo, Pomieczyno, Luzino, Godętowo do Lęborka. Przewidywano marsz 7-dniowy. W rozkazie ewakuacyjnym wyraźnie nakazano SS-manom, aby „wszelkie próby ucieczki lub przygotowań do buntu łamali w sposób bezwzględny przy użyciu broni palnej”. Przeznaczonych do ewakuacji ustawiono w kolumny marszowe. Łącznie na trasę tragicznego marszu śmierci wyszło ponad 11 000 osób… Więźniom rozdano trochę obozowej odzieży i koców oraz prowiant składający się z około 500 g chleba i około 120 g margaryny lub topionego sera. Większość wygłodniałych więźniów zjadła otrzymaną żywność od razu, dalej maszerując bez jedzenia. Kolumny więźniów przebywały codziennie ponad 20 km, brnąc w głębokim śniegu, przy temperaturze -20°C…

Wąskie kadry pamięci

Pan Edmund miał w 1945 roku lat osiem, pani Zofia – czternaście. Są rodzeństwem, mieszkali wówczas w Barwiku, niewielkiej wsi, kilometr od kościoła w Pomieczynie.

Ich wspomnienia są jak niewyraźne fotografie, wąskie ujęcia, urwane kadry, rozmazane kształty. Nie wiemy i już nigdy nie dowiemy się, co jest tuż obok, za ramką ograniczającą uwieczniony przez fotografa widok, co jest na drugim i trzecim planie – za bardzo niewyraźne jest to wszystko. Nasza wiedza o tym, co widzimy na połyskującym skrawku przeszłości jest niepełna, wyrywkowa i fragmentaryczna. Być może myląca i fałszywa, chociaż… Kto jest w stanie dziś zadać kłam wąskiemu, dostępnemu nam fragmentowi rzeczywistości sprzed siedemdziesięciu trzech lat?

Tak właśnie jest ze wspomnieniami ostatnich świadków Marszu Śmierci, z którymi przeprowadzałem wywiady jesienią ubiegłego roku. Bywa, że są sprzeczne, wzajemnie się wykluczające. Wyłaniający się z nich obraz jest zamazany i fragmentaryczny.

Pan Edmund mówi o tym, że uciekinierzy musieli opuścić ich dom, „iść pod las”, tam gdzie „esesmani nie pójdą”. Natomiast pani Zofia – jego siostra, ze szczegółami opowiada o pobycie Rosjanki pod ich dachem.

Być może wiedza czternastolatki o tym, co aktualnie dzieje się w domu i obejściu, była większa niż jej ośmioletniego brata. Być może pamięć dziewięćdziesięciolatkę zawodzi, a może wcale nie… Nie wiemy tego, i pewnie się nie dowiemy.

To zresztą – według mojego głębokiego przekonania, nie ma znaczenia, jeśli do relacji podejdziemy z szacunkiem, z jakim odnosimy się do przemijającego czasu, do siwych włosów, do przeszłości. Nie, wcale nie trzeba dziś dokonywać rozpaczliwych prób rozstrzygania, jak było naprawdę. Zamiast tego proponuję przyjrzeć się – niezbyt wyraźnym, a jakże przejmującym, fotografiom.

Fotografie wspomnień

Widzimy chłopców, którzy przed chwilą wysypali koło kościoła kankę ziemniaków i wzięli nogi za pas ze strachu i jeszcze dojrzeli, jak ludzie rzucają się na ziemniaki, a esesmani okładają ich za to kolbami po głowach.

Jak ośmiolatek przygląda się rodzicom opatrującym poranione, fioletowe od mrozu nogi dziwnego człowieka, który przyszedł w nocy, obdarty, głodny, ledwie żyw. Chłopiec widzi strach rodziców, że zaraz do izby wejdzie esesman.

Jak przerażona dziewczynka chce schować się do sklepu, ale sklep jest zamknięty, jak trzęsie się z zimna i strachu, widziała przed chwilą, jak zabijają człowieka, nie chce tam wracać, idzie więc w nocy do domu naokoło, przez śnieg, przez łąki, płacze.

Albo jak siedzi wśród dzieci, w mroku izby uciekinier, taki wychudzony, zmęczony i smutny że aż strach, przebrany już, mama smaży placki, i nagle do izby wchodzi esesman, dzieci zamierają ze strachu, esesman spogląda na nie i nie dostrzega ukrytego zbiega.

I tak dalej…

Dziś możemy przyglądać się tym fotografiom, z szacunkiem i wzruszeniem.

***

Przez Pomieczyno przechodziło w sumie pięć kolumn więźniów, z czego trzy nocowały w miejscowym kościele. Były pierwsze dni lutego 1945 roku. We wsi rozległo się ostrzegające wołanie, straszliwy szept przekazywany sobie ukradkiem: „Stutthof idzie!”.

Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili... 3
Marsz Śmierci KL Stutthof. Kościół w Pomieczynie. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Edmund Halman: Esesmani przyjdą

Najpierw przyszli mężczyźni. Wspomina o nich Edmund Hallman, który w 1945 roku miał osiem lat.

– Stutthof przyszedł do Pomieczyna, do kościoła. Mojego starszego o dwa lata brata i mnie Mama wysłała, żebyśmy zanieśli im jedzenie. Wzięliśmy bańkę, dwudziestolitrową, pełną gotowanych ziemniaków, zanieśliśmy pod kościół, tam to wysypaliśmy, Niemcy to widzieli, więc uciekliśmy. Ale Niemcy się nami nie zainteresowali, tylko tymi więźniami. Oni się tak rzucili na te ziemniaki, bo byli głodni… A Niemcy bili ich kolbami po głowach, gdzie popadnie, żeby nie jedli chyba, ja nie wiem… No i my uciekli. I my tak codziennie im przynosiliśmy, raz chleb, raz ziemniaki.

– Wtedy pełno ich w rowie przy drodze leżało. Jak ktoś upadł, zmarł, tak zostawał na drodze, spychali go tylko do rowu.

– Dwóch ich było, przyszli do domu. To było późnym wieczorem, mogła być 22.00 albo 23.00. Tata z mamą ich nakarmili, zaopatrzyli, opatrzyli nogi, bo mieli odmarznięte. Dali im skarpety, ciepłe ubranie. Tata mówił: idźcie tam pod las, tam esesmani nie pójdą, bo my się boimy żeby nas tutaj SS nie rozstrzelało. Tak, rodzice bali się, że esesmani przyjdą.

– Następnego dnia przyszła kobieta. Też miała odmarznięte nogi. To chyba była jedna z tych, co uciekli z kościoła, gdzie ich przetrzymywali. Tata jej nogi zawinął, zaopatrzył, najadła się, i znów tata powiedział że musi iść, że się esesmanów boimy.

Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili... 1
Marsz Śmierci KL Stutthof. Edmund Halman, świadek tamtych tragicznych wydarzeń. Pomieczyno, 30.10.2017. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Pulki nosiliśmy

Zofia Wojowska z domu Halman, starsza siostra Edmunda Halmana, w 1945 roku miała 14 lat.

– Na Hopach [Hopy – wieś oddalona od Barwika o 2 km] był sklep. Mama wysłała mnie po sól do sklepu.  I jak ja do sklepu doszłam, to akurat Stutthof szedł. I mówią [ludzie – red.] że Niemcy zabijają, to ja się bałam… I siedziałam w tym sklepie, i czekałam aż przejdą. A ludzie tam mieli dla siebie ugotowaną ciepłą galaretkę, pudding taki. I więźniowie weszli do sklepu, i łapali tą galaretkę, i rękami jedli, tacy głodni, a Niemcy nie pozwolili, ale kto już zdążył zjeść, to zjadł. I potem ja w tym sklepie czekałam, aż przejdą, bo oni szli i szli… Długo szli.

– Ciemno już było. Oni już poszli, mówię, to ja już pójdę z tego sklepu z powrotem do domu. I poszłam, a oni [Niemcy – red.] jednego zabili i ja wróciłam do sklepu. Płakałam, bałam się, chciałam się schować, ale sklep był już zamknięty. Szłam przez łąki, [naokoło – red.] i do domu doszłam. I takie to było pierwsze spotkanie ze Stutthofem.

– A potem już Stutthof był w kościele. I on nocował tam. Do nas przyszedł milicjant i kazał ojcu iść i pilnować, żeby oni [więźniowie – red.] nie uciekli, i ojciec poszedł pilnować, i więcej mężczyzn ze wsi poszło pilnować.

– Drugiego dnia myśmy pulki [ziemniaki – red.] gotowali. I my, dzieci, tam nosiliśmy te pulki, chleb, co mieli, to tam nosili.

– Jak długo oni [więźniowie – red.] byli w kościele, to ja nie pamiętam. A jak oni poszli z kościoła, to myśmy musieli kościół czyścić, po nich sprzątać. Oj boże, co to było… Aż nie chcę opowiadać… Myśmy to wszystko… No bo nie mieli gdzie pójść, się załatwić, no nie?

– A z tego kościoła to jeden pan przyszedł do nas, chyba z tego kościoła, ja nie wiem… I myśmy wzięli go, [tak, żeby] nikt nie wiedział. I myśmy go mieli więcej dni i myśmy chcieli go zatrzymać u siebie. On tak prosił, i myśmy chcieli go zatrzymać. I wtedy przyszedł milicjant po mojego ojca jeszcze raz, żeby tych w kościele pilnować. On [zbiegły więzień – red.] był w pokoju, nas było dziewięcioro dzieci, a on siedział między nami. Miał już nasze ubranie, mama mu dała. Ciemno było. Mama placki wtedy smażyła. I my się przestraszyliśmy i on sam się przestraszył. Milicjant go nie zauważył. On wtedy powiedział, że u nas nie zostanie, że to za blisko Pomieczyna, gdzie Stutthof szedł. Ale kilka nocy był u nas, w szopie siedział.

Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili... 2
Marsz Śmierci KL Stutthof. Zofia Wojowska, z domu Halman, świadek tamtych tragicznych wydarzeń. Pomieczyno, 30.10.2017, Fot. Tomasz Słomczyński

Rosjanka z Powstania Warszawskiego

Zofia Wojowska z domu Halman:

– I jeszcze była u nas jedna taka młoda pani. Przyszła i mówi, że jest z Warszawy, z Powstania Warszawskiego, ona jeszcze miała nogę przestrzeloną. Mówiła po rosyjsku. Pięknie po rosyjsku mówiła. Tata z mamą ranę jej umyli, dali inne ubranie, nakarmili. Została już u nas aż Ruscy przyszli, do końca wojny. Jak strzelali [przetaczał się front – red.] to się z nią schowaliśmy do szkoły i tam czekaliśmy.

– To było tak, że ona najpierw, zanim do nas przyszła, to trafiła do brata mojego ojca. A ten brat mieszkał w małym domu z jedną małą izbą, a tam dużo dzieci było, żona w ciąży, brat ojca powiedział jej: „idź do mojego brata [czyli do domu Zofii] , bo u mnie nie ma się gdzie położyć”. I jej nie wziął do siebie, i ona dopiero przyszła wtedy do nas i u nas została.

– I potem, jak już weszli Ruscy, to bydło bili na naszym podwórku, i jedli mięso, i nam też dali. I ona przyszła z Ruskimi, i idzie do brata mojego ojca. I powiedziała Ruskowi, że ma zabić go za to że jej nie wziął wtedy do siebie. Jak mój ojciec to zobaczył, to zaczął prosić, błagać, żeby go nie zabijali, że to przecież jego brat. I ona wtedy mówi, że dobrze, żeby nie zabijali. I go nie zabili.

– Dostałam od niej prezent, ona miała złotą obrączkę, mówi że tacy dobrzy dla niej byliśmy, bośmy ją traktowali jakby była naszą rodziną i ona mi tę obrączkę dała. Ale ja głupia byłam, nie schowałam jej. Przyszli inne Ruskie i zabrali.

– Nie, nie pamiętam, jak miała na imię. Odeszła z Ruskimi.

Marsz Śmierci KL Stutthof. Tata z mamą nakarmili... 4
Przy zbiorowej mogile ofiar Marszu Śmierci na cmentarzu w Pomieczynie, 1 listopada 2017 [Dzień Wszystkich Świętych] . Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Epilog. Zesłanie

Jest epilog tej historii – dość smutny, ale jakże charakterystyczny dla Kaszub. Jeszcze w czasie wojny rodzice Zofii i Edmunda podpisali niemiecką listę narodowościową, a w 1939 roku tereny te zostały włączone w granice Trzeciej Rzeszy. Wkraczający Rosjanie mieli przekonanie, że mają do czynienia z miejscową ludnością niemiecką.

Ojciec Zofii i Edmunda został aresztowany i zesłany na roboty na wschód. Kopał rowy na Litwie, spał na gołym betonie. Wrócił, ale z chorobą nerek. Zmarł po wielu latach – na chorobę nerek właśnie.

Wielu towarzyszy jego niedoli, z Pomieczyna i okolic, nie wróciło ze wschodu. To nierzadko byli ci sami ludzie, którzy otwierali drzwi przed obcymi, gdy słyszeli pukanie zimową nocą, w lutym 1945 roku. Gotowali ziemniaki, szykowali posłanie na strychu, w szopie, dawali ubrania i ciepłe koce. I pewnie umierali ze strachu przed kręcącymi się we wsi esesmanami.

A potem ludzie ci zostali przez nową Polskę Ludową i ZSRR zesłani na roboty do Związku Radzieckiego – ukarani za to, że szaleniec z groteskowym wąsikiem i opadającą na czoło grzywką postanowił włączyć w 1939 roku Pomorze w granice Trzeciej Rzeszy.

Marsz Śmierci KL Stutthof – Bilans

Bilans ewakuacji Stutthofu oraz jego podobozów jest tragiczny. Ocenia się, że we wszystkich ewakuacjach przeprowadzonych od 25 stycznia 1945r. (w tym również w ewakuacjach drogą morską) zginęło, według różnych szacunków, od 20 000 do 25 000 więźniów. Dla wielu z nich wyzwolenie nie było wybawieniem, ponieważ w dalszym ciągu umierali z powodu chorób i wycieńczenia. Ofiar byłoby z pewnością więcej, gdyby nie poświęcenie ludności kaszubskiej, która jak mogła, pomagała więźniom.

[Cytaty na początku i na końcu tekstu pochodzą z profilu na Facebooku „Muzeum Stutthof/Stutthof Museum”]

Szacuje się, że z Marszu Śmierci udało się uciec dwóm tysiącom osób. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pomoc miejscowej ludności.

 

Zobacz również artykuł o filmie „Pan Werner” 0 o człowieku, który zdołał zbiec z Marszu Śmierci.

W dniu 25 stycznia 2018 roku o godz. 13:00, w 73 rocznicę rozpoczęcia ewakuacji obozu, w Archikatedrze Oliwskiej odbędzie się msza św. w intencji ofiar KL Stutthof.

Uroczystości w Pomieczynie – odbywają się co roku w pierwszą niedziele lutego w miejscowym kościele (w którym nocowały kolumny więźniów) oraz na cmentarzu (gdzie znajduje się zbiorowa mogiła ofiar – więźniów, którzy stracili życie podczas ewakuacji i zostali tu pochowani).

***

Wszystkie osoby, które znają relacje o Marszu Śmierci lub mogą pomóc w dotarciu do świadków tamtych tragicznych wydarzeń, prosimy o kontakt: [email protected], tel. 794 263 446.

Wkrótce w Magazynie Kaszuby kolejne artykuły o Marszu Śmierci KL Stutthof.