Autor: Kamil Miszewski
[dr Kamil Miszewski jest adiunktem w Akademii Pedagogiki Specjalnej]
Jak co roku w sierpniu przyjechałem do moich rodzinnych Chojnic. Od 2005 mieszkam i pracuję w Warszawie, ale w moich stronach staram się być jak najczęściej, choć po prawdzie kiepsko mi to wychodzi… Coroczna msza za mojego przyjaciela, odbywająca się zawsze w którąś sobotę sierpnia, w tym roku miała mieć miejsce 12-go.
Przyjechałem 11-go, w piątek. Poczekałem na Tatę, który kończył pracę o 16 i wpadliśmy na pomysł, by pojechać po moją siostrę, która spędzała resztki swojego urlopu w naszym domku letniskowym w Dużej Klonii niedaleko zapory Mylof i zabrać ją na festiwal szant w Charzykowach. Szanty lubiliśmy od dziecka. To chyba taka scheda po Tacie, który kiedyś był bardzo aktywnym żeglarzem, a którego staraniem ten dom, właśnie nad Brdą w Klonii, powstał.
Trochę żałowałem, kiedy Tata rzucił hasło do powrotu do domu, do Chojnic. Właśnie zaczynały grać „Cztery refy” – jeden z ulubionych moich zespołów szantowych z dzieciństwa. Ale widziałem, że zbiera się na burzę, a moknąć w amfiteatrze nie mieliśmy raczej ochoty. Po drodze do samochodu żartowaliśmy sobie, że chyba wznowili reflektory w niebo w „Holiday’u” – kultowej dyskotece Charzyków w latach dziewięćdziesiątych, bo na niebie od uderzeń piorunów zrobiło się jasno jak w dzień.
Do domu zdążyliśmy wejść suchą stopą. Nie mieliśmy pojęcia, że gdzieś indziej, w tym samym czasie, rozgrywał się dramat…
O wszystkim dowiedzieliśmy się nazajutrz, z telewizji. Byliśmy potwornie zdziwieni. W bloku na Młodzieżowej, gdzie mieszkają rodzice, tej burzy nie dało się jakoś specjalnie odczuć, a pierwsze relacje były niezwykle oszczędne – jakaś chałupa, której dach zabrało. A bo to mało razy komuś dach zabrało? Dopiero kolejne materiały zaczęły pokazywać powagę zniszczeń, a co najgorsze – informować o ofiarach śmiertelnych, w tym o dzieciach w Suszku…
Zadzwonił sąsiad z Klonii, ale bardzo krótko, bo prądu nie ma, a komórka na wyczerpaniu. Drzewo zwaliło mu się na samochód. Nasz dom stoi, ale jechać nie mamy po co, bo i tak się nie dostaniemy – drogi zawalone powalonymi drzewami. Pod znakiem zapytania stanął także sens mojego sierpniowego przyjazdu do domu – polowa msza w Małych Swornegaciach. Kumpel zadzwonił i powiedział, że chyba się nie odbędzie, bo wszyscy ze Sworów uciekają. Pomyślałem, że skoro mają jak, to chyba drogi są już jakoś udrożnione… Jedziemy!
To, co zobaczyliśmy po drodze przez Charzykowy, Funkę i Bachorze, nie napawało optymizmem… Części lasów po prostu nie było – drzewa połamane, wyrwane z korzeniami. Reszta, która jeszcze stała, nienaturalnie przechylona, nadawała się już tylko do wycięcia. Ruch odbywał się powoli, jednym pasem, który udało się strażakom oczyścić. Rowerzyści przenosili swe rowery na plecach, bo bardzo dobrze zorganizowana sieć dróg rowerowych w tych lasach po prostu przestała istnieć.
W mediach społecznościowych ludzie powoli zaczynali się organizować i ruszać z pomocą. Pierwszą akcją było dostarczanie wody pitnej i prowiantu dla strażaków, którzy w swojej bazie na Gdańskiej w Chojnicach wymieniali się co jakiś czas, gdy kolejne brygady przyjeżdżały nieco odpocząć. Kiedy zobaczyłem tam strażaka z Okęcia dotarło do mnie, że naprawdę ściągają ludzi z całej Polski i to nie są telewizyjne przechwałki ministra…
Podzieliliśmy się z siostrą – ona wzięła banany, ja wodę. Kiedy tak staliśmy w supermarkecie w kolejce do kasy obejrzałem się za siebie i serce napełniła mi duma i jakieś takie fantastyczne poczucie wspólnoty. Napotkałem uśmiechy i porozumiewawcze spojrzenia ludzi, którzy ze swoimi zakupami udawali się w dokładnie to samo miejsce, co my.
W niedzielę, 13-go, postanowiliśmy spróbować pojechać do Klonii. Zaopatrzenie to samo – woda i banany, plus naładowane powerbanki dla sąsiadów, żeby mogli podpiąć swoje komórki.
Jeśli zniszczenia na drodze do Sworów nie napawały optymizmem, to droga z Chojnic do Rytla, a potem w bok, do Mylofu i dalej do Klonii, to był Armagedon… to słowo słyszałem zresztą potem cały czas. Ogromne połacie kikutów drzew, przygniecione samochody, linie wysokiego i średniego napięcia powyginane tak nienaturalnie, jakby Gustlik bawił się gwoździem.
Jak za dzieciaka przyjeżdżałem do Klonii i leśnicy wycięli jakiś fragment osiemdziesięcioletniego lasu, to ryczałem. Bo coś we mnie umierało, bo coś bezpowrotnie traciłem, bo gubiłem się w terenie. Jedyny raz ucieszyłem się z wycinki, gdy przy okazji zniknęła stara sosna z wbitymi w nią sztucznymi czerwonymi kwiatami, a która stała nieopodal drogi z Mylofu do Klonii. Upamiętniała miejsce morderstwa i po zmroku bałem się tamtędy chodzić. Nie tylko zresztą ja, dorośli również.
Skoro zniknięcie skrawka lasu budziło smutek, to co dopiero powiedzieć teraz? Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, gdzie się dokładnie znajdujemy, bo nie mieliśmy wedle czego się orientować…
Do Klonii dało się dojechać, miejscowi udrażniali przejazd przez cały poprzedni dzień. Na strażaków, choć było ich w okolicy tak wielu, nie mieli co liczyć, bo leśna droga z Mylofu do Klonii do pierwszej kategorii w hierarchii ważności dróg nie należy. W nocy z piątku na sobotę na polu namiotowym w Mylofie zginął przygnieciony przez drzewo turysta. Jego ciało przykryto i musiało tak leżeć cały dzień, aż możliwe stało się dojechanie do niego i zabranie go do kostnicy.
Przeszedłem się nad rzekę. Tragedia. Drzewa wyrwane z korzeniami i rzucone w wodę. Przywalone łodzie i pomosty. Przypomniałem sobie, jak naszą łodzią przepływałem za gówniarza na drugą stronę rzeki, gdzie w samym środku starego sosnowego lasu obóz rozbijali harcerze. Odwiedzałem ich. Pomagałem cichcem jednej grupie przewożąc ją na drugą stronę rzeki, gdy organizowali podchody. Pamiętam pierwsze letnie zauroczenia i porażki…
Dlatego krew mnie zalewa, gdy słyszę, że Prokuratura Rejonowa w Chojnicach wszczęła śledztwo w sprawie Suszka. Szanując pamięć ofiar należy się cieszyć, że w takich warunkach całej reszcie, dzięki przytomności opiekunów, udało się przeżyć. Powinniśmy się chyba wszyscy czuć niesamowicie zaopiekowani, bo pierwszą reakcją władz na tę tragedię była zapowiedź kontroli wszystkich innych obozów w kraju… Cholera, nie tego oczekiwaliśmy.
Nie zawiedli za to zwyczajni ludzie. Ci z Lotynia, co pospieszyli od razu na pomoc, nawet kosztem własnych gospodarstw, ci z Chojnic, co wspomagali i cały czas wspomagają strażaków oraz cała ta rzesza w Rytlu i w całej okolicy, która odpowiedziała na apele. Tak trzymać!