Miejscowy czy przyjezdny?
Człowiek się zastanawia, obgryzając długopis, pochyla się nad białą kartką papieru w jakimś przypadkowym miejscu, przy pokrytym ceratą stoliku albo na przydrożnym kamieniu, parkowej ławce. Miejscowym czy przyjezdnym? Kim lepiej być?
Gdy odwiedzam rodziców w Górnym Sopocie, gdzie znam każdy kamień, drzewo i zaułek, spotykam twarze. Dopiero po pewnym czasie dostrzegam w nich rysy, spojrzenia, jakieś wyblakłe fotografie osób znanych ze szkoły podstawowej. Nie widzę w nich ludzi, uczestników zdarzeń, bohaterów życia. Zamiast tego wszystkiego przed oczami mam tylko upływ czasu. Wzruszam się wtedy, ale – wstyd przyznać – nad sobą. Na pewno nie piszę wtedy reportaży, raczej mało odkrywcze liryki.
Lepiej więc być przyjezdnym, spoglądać bez balastu, lekkim, bystrym wzrokiem. Tak? Naprawdę? „I poruszać się po powierzchni rzeczy i zjawisk, nie zagłębiać w nie, nie doświadczać, ustawić się w roli widza, w bezpiecznej odległości. Dawać sobie prawo do oceny nie mając pojęcia, o tym, co się ocenia” – mówi do mnie biała kartka, z wyrzutem, z pretensją. Być może jest taka zła i najeżona, bo znajduje się w zeszycie z napisem na okładce: „Life begins at the end of your comfort zone”. W tle okładki jezioro i pomost, który nagle się urywa, następuje „the end of comfort zone”, jakby zeszyt był specjalnie wyprodukowany jako wyposażenie reporterskiej torby kaszubskiego wanożnika.
No to jak, kim lepiej być: przyjezdnym czy miejscowym?
Na Kaszubach to wszystko przestaje być oczywiste, granice nagle się zacierają. Półtora roku mieszkania w Kartuzach daje niezłą znajomość topografii terenu, rozkładu ulic. Rozpoznaje się niektóre twarze, podczas przechadzki człowiek ma okazję kilkukrotnie zdawkowo się uśmiechnąć, powiedzieć: „cześć”. Miejscowy? W żadnym razie. Nie tutaj, nie na Kaszubach. Żeby tu być miejscowym, trzeba wskazać ze trzy pokolenia wstecz, mieć rodzinę osiadłą tu po wojnie przynajmniej. Taki przyjezdny, jak ja to tylko „nowy mieszkaniec” albo „przyjezdny na dłużej”. Ktoś taki, decydując się na zamieszkanie tutaj, sam siebie skazuje na wieloletni rozkrok.
Dlaczego tak się dzieje, długo by tłumaczyć. To wynika z historii, głównie z niej. Pewnie przyjdzie czas również i na tą opowieść.
Tak, czy inaczej, być może to właśnie – taki rozkrok, to najlepsze miejsce, z którego można pisać reportaże.
Maria Dąbrowska przyjeżdża do Kartuz jako turystka i bez cienia skrępowania, jak turystka właśnie, pisze reportaż, który jesienią 1924 roku ukazywał się w odcinkach w „Bluszczu” („Pismo tygodniowe ilustrowane dla kobiet”).
Z kronikarskiego obowiązku należałoby umieścić jej wizytę w czasie. Jako, że późniejsza autorka „Nocy i dni”, będąc na Kaszubach, szczególną atencją darzy rosnącą tu i ówdzie jarzębinę, zażywa kąpieli w jeziorach, pływa kajakiem, można więc przyjąć, że jej pobyt ma miejsce późnym latem 1924 roku, dajmy na to, niech będzie – w końcówce sierpnia, ewentualnie na początku września.
Uporawszy się z datowaniem przyjazdu pisarki do kraju wzgórzystego i cienistego, pełnego bladych jezior i strumienistych rzek, wypadałoby wyobrazić sobie samą autorkę reportażu. Ma 35 lat, lewicowe i niepodległościowe zarazem poglądy, jest wybitnie – jak na owe czasy, tolerancyjna (dziś powiedzielibyśmy, że jest zwolenniczką gender i LGBT).
Późnym latem 1924 roku ma za sobą pierwsze kroki jako powieściopisarka, pierwsze przychylne recenzje, jednak wciąż pracuje jako publicystka.
Czas zajrzeć do napisanego przez nią reportażu. Nosi on tytuł Jarzębinowa ziemia.
Kartuzy, od dwóch lat dopiero miasto, a przedtem podklasztorna osada – są stolicą tej okolicy, którą Niemcy nazwali pretensjonalnie „Kaszubską Szwajcarią”.
Dwie uwagi: Po pierwsze – Kartuzy uzyskały prawa miejskie w marcu 1923 roku. Wcześniej były wsią, tak, ale wsią, w której znajdowała się siedziba powiatu. Czyli, faktycznie – maleńkim miasteczkiem. Po drugie – nie tylko Niemcy używali nazwy „Szwajcaria Kaszubska”.
Zresztą… Z tą nazwą to jest ambaras. Wielu dociekało, kto był pierwszy, dlaczego właśnie „Szwajcaria”, skąd taki pomysł. Trudno dziś określić, kto był pierwszy, podobno – ks. Jakub Fankidejski, który użył tego sformułowania w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego”. Użył – w porządku. Ale pewnie nie wymyślił. Powtórzył. Po kim?
Tymi, którzy nazywali Kaszuby „Szwajcarią” z pewnością nie byli rdzenni mieszkańcy tej ziemi, którzy nie potrzebowali nobilitujących dodatków do nazwy swojej ojczyzny. Można więc założyć, że słowo „Szwajcaria” weszło do użycia na początku drugiej połowy XIX wieku, za sprawą osób przyjezdnych, turystów, którzy – nie ma co ukrywać, w większości przybywali z Niemiec. „Szwajcarya” pojawia się wówczas w pierwszych przewodnikach turystycznych, i jako przydomek dla środkowych Kaszub, zostaje niejako „zatwierdzona do użytku” w języku polskim w 1912 roku. Wówczas ukazuje się drukiem książeczka „Zdroje Raduni. Przewodnik po tak zw. Szwajcaryi Kaszubskiej z mapą i 22 ilustracyami.” Jej autor, słynny Aleksander Majkowski, podobno nie lubił tego sformułowania. Może nie lubił, ale swój przewodnik tak właśnie nazwał.
W Kartuzach jest malutki, lecz bardzo stary park, omszony i rzucający jakby cień na całe miasteczko. Około tego parku nieco pochyło stąpają uliczki na przemian ciemne lub skąpane na ukos w słońcu jak inspekty. Jedną z nich idzie się po stopniach i ta jest najweselsza, taka nagrzana i tyle zieloności z niej spływa – pisze Maria Dąbrowska.
Najweselsza ulica w Kartuzach w roku 1924. Która to była? Gdzie dzisiaj jej szukać?
Wiemy o niej niewiele. Jest jedną z tych, które pochyło stąpają, jedną z tych, które znajdują się około parku. No i jest nagrzana i idzie się nią po stopniach.
Próbując zidentyfikować ową najweselszą ulicę, trzeba spojrzeć po pierwsze – na pochyłości, które niezmiennie tkwią w ukształtowaniu Kartuz do dzisiaj, po drugie – na plan Kartuz z roku 1924, po trzecie – na zdjęcia i widokówki miasta z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
I co z tego wynika? Niewiele pewników. Same przypuszczenia. Największy problem w tym, że na żadnej z opublikowanych w albumach fotografii nie znajduje się ulica, którą szło by się po stopniach. Wszędzie bruk albo zwykły piach. Stopni, schodów w zachowanych materiałach nie widać nigdzie.
Początek kwietnia 2017 roku, Park im. Matki Boskiej Królowej Polski, kwitną krokusy. To o nim pisała Maria Dąbrowska. Widać w pobliżu dwie pochyłe ulice. Pierwsza – to fragment 3-go maja, w miejscu gdzie łączy się z Placem św. Brunona. Jest pochyła, ale wesołości w niej nie ma żadnej, i trudno sobie wyobrazić, żeby kiedyś była, choć wykluczyć tego nie można. Dzisiaj to zwykła, często zakorkowana, przejazdówka przez miasto. Jest przede mną też druga ulica pochyła, skierowana ku południowemu zachodowi. Jeśli Maria Dąbrowska szła nią popołudniu, mogła odnieść wrażenie, że była nagrzana. To deptak, ulica Dworcowa, ostatni jej fragment, między Rynkiem a parkiem. Rzeczywiście, dziś może nie powiedzielibyśmy, że jest najweselsza, raczej użylibyśmy określenia: „najbardziej reprezentacyjna”… Albo: „zrewitalizowana”. Zieloności jednak spływa z niej dzisiaj niewiele.
Jak informuje mnie kartuski historyk i dziennikarz, Ryszard Leszkowski, w okolicy opisywanego parku, do niedawna były stopnie, schody, prowadziły z ulicy Parkowej do Jeziornej. Usytuowane tak, że mogłyby być po południu w sierpniu nagrzane słońcem. Śladu po nich dzisiaj nie ma. Ale to był zaledwie kilkudziesięciometrowy odcinek, takie przejście, taki skrót prowadzący z Rynku do jeziora Karczemnego… Czy pisarka przeszła tym skrótem i nazwała go „uliczką”?
Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Zresztą – jej reportaż to nie przewodnik. Mogła sobie ze swoją najweselszą uliczką robić co chciała. Mogła ją sobie wymyślić.
W Kartuzach domki są owinięte w bluszcz i w fiołkowe klematisy. Rynek jest płaski i pusty, ze swym rozsądnym kościołem ewangelickim, z rzędami równych drzew, ze sklepikami naokoło. Gdy otworzyć drzwi do sklepiku, donośny dzwonek przywołuje właściciela z głębi mieszkania, a gdy kto mocniej zamknie drzwi – to słychać na całe miasto.
Rynek A. D. 1924. Dzwonki przy drzwiach, słyszane w mieszkaniach. Mocniej zamknąć drzwi, słychać na całe miasto…
Rynek, A.D. 2017. W otwartej niedawno włoskiej knajpie. Zgiełk, wrzask można by rzec, chaos, wiele bodźców, z każdej strony, naraz.
Wielki ekran telewizora, kolarze dzielnie pedałują, z perspektywy motocykla i śmigłowca można podziwiać uroki (włoskich jak należy sądzić) miasteczek i wsi. Przy stolikach wrzeszczą dzieci, to się nazywa rodzinna atmosfera, wszystko jest przecież kid friendly, dzieci mają ADHD albo są neurologicznie nietypowe, broń boże rozpieszczone, nie wolno zwrócić uwagi, że być może mogłyby zamknąć się na chwilę. Muzyka, albo coś, co udaje ową, czyli kolejny hałas dobiegający gdzieś spod sufitu, buja się głos jakiegoś włoskojęzycznego popu niebezpiecznie zbliżającego się do italo-disco.
Skulony, z wysoko podniesioną gardą skłębionych myśli, czekam na to swoje bolognese, patrzę przez szybę na rynek. Właśnie wycięli drzewa. Przyczepili kartki, żeby się nie martwić, bo posadzą.
Rozsądny kościół przy rynku stoi dalej, ale drzew już nie ma. Będą nowe.
Nowy jest Rynek, dopiero co oddany do użytku. Minimalistyczny dość, na pewno nie małomiasteczkowy, choć przecież w małym miasteczku przyjdzie mu trwać. Rynek, pachnący fabryką, na razie próbuje się wkupić w łaski i gusta lokalne, kaszubskie. Mości sobie miejsce centralne, choć na razie w charakterze „przyjezdnego na dłużej”. Ciekawe, czy będzie musiał czekać lata, aż urosną drzewa – te, które burmistrz ma dopiero posadzić.
Ciekawe, kto z nas – ja czy on, Rynek czyli, pierwszy powie o sobie: jestem miejscowy?
A ludzie? Chodzą chodnikami. Smartfonują się – albo przy uchu, albo przed oczami, albo po prostu, w biegu jakimś zakupowo-popracowym, niedbale trzymając smartfony, wymachując nimi jakby to były pałeczki w sztafecie.
W oczekiwaniu na bolognese, rozpaczliwie próbując odseparować zmysły od bodźców, spoglądam raz jeszcze na leżącą przede mną zadrukowaną kartkę:
W Kartuzach domki są owinięte w bluszcz i w fiołkowe klematisy… Rynek jest płaski i pusty… gdy kto mocniej zamknie drzwi – to słychać na całe miasto.
W dalszej części swojego reportażu Maria Dąbrowska zostawia bardziej wyraźne ślady – wskazuje punkty, które dość łatwo można dziś zidentyfikować: Kaszubski Dwór, hotel Pomorski, kolegiatę i ul. Klasztorną.
Pisze także o knajpie, w której słychać donośne i niepewne gawędy pijaków.
Trzeba będzie więc wyruszyć w miasteczko, by wsłuchać się w dzisiejsze, podobne gawędy pijaków. O ile da się je odnaleźć. Być może zostały już zlikwidowane, jak schodki i dzwonki u sklepowych drzwi.
To już będzie materiał na zupełnie nową opowieść.