Nad jez. Dąbrowskim. Fot. Tomasz Słomczyński

Domkolandia. Prowizorka nienachalna

Domki prowizoryczne starzeją się i umierają jak ludzie. Wcześniej jednak są emanacją życia, spontaniczną kreacją. Można patrzeć na nie z zachwytem

Za tydzień długi weekend majowy. Wszystkie one ożyją, rozprzestrzenią swoją obecność zapachem grilla. Jak co roku będą rozbrzmiewać krzykiem dzieciarni, muzyką z samochodowych głośników, dyskusjami zbyt głośnymi i niekiedy – śpiewami pijackimi, wrzaskami pośrodku nocy: „Lechiaaa!”. I mogłoby się wydawać, że to źle, że się tak dzieje, że to żenada, ta cała domkowo-letniskowa prowizorka. Że to wschodnie, „ruskie” i obciachowe. Że – skoro dalekie od solidności, przewidywalności, to warte potępienia. Tak mogłoby się wydawać.

***

I tak, jak wędruje człowiek po opuszczonych jeszcze (za chwilę się zapełnią) krainach domków, bud, przybudówek i Bóg wie jakich wynalazków służących rekreacji, nachodzą człowieka pomyślunki ciężkich dosyć kategorii.

Że niby bierze się to z historii

Że niby nie wykształciła się w Polsce dostatecznie silna klasa średnia, mieszczańska, dlatego, że nie mieliśmy – jak Niemcy na przykład, protestanckiego kultu pracy, ładu i porządku.

Z drugiej strony niechlujstwo – to przecież nie my. Może nie jesteśmy miłośnikami porządku jak Niemcy, ale też nie jesteśmy niechlujami, jak Rosjanie. To tam, na wschodzie króluje prowizorka, bylejakość, filozofia „jakoś to będzie”, gniotsja nie łamiotsja.

I tak to wygląda: dla Niemców jesteśmy wschodni, dla Rosjan, Ukraińców, Białorusinów – zachodni. A kim jesteśmy dla samych siebie?

A my sami gardzimy zarówno niemieckim perfekcjonizmem, wkurza on nas, a szczególnie ślepe posłuszeństwo – wykonywanie rozkazów, w imię porządku. Wiemy wszakże, czym to się kiedyś skończyło. Ale też gardzimy wschodnim bałaganem, tymczasowością rozwiązań, bezplanem i bezładem.

Budujemy swoją tożsamość pomiędzy Zachodem i Wschodem. I czynimy to już od setek lat, od kiedy Lech został gdzieś w poznańskiem, Rus poszedł na Wschód, zaś Czech niby poszedł na południe, chociaż tak naprawdę skręcił trochę na Zachód.

Wędrując po Kaszubach widać to wszystko jak na dłoni. Widać, jak spotyka się Wschód z Zachodem.

Andrzej Stasiuk pisał w „Jadąc do Babadag”: „słowiańska rozpierducha”. Bałagan tu taki sam, jak w Rumunii, Słowacji czy Ukrainie. Niespotykany w Niemczech i Szwajcarii.

Że niby Kaszuby są porządne, inne niż reszta Polski

Tak słyszałem. Bo Kaszuby to setki lat niemieckiej dominacji, germanizacji. A jednak ostał się język słowiański, katolicyzm, zaryzykuję stwierdzenie, że wraz z nimi ostała się słowiańska rozpierducha. Bo to nie tak, że tylko przybysze, „Bose Antki” z Galicji, czy Kongresówki stawiają te liche chatynki, które teraz, wędrując, fotografuję. Stawiają je sami Kaszubi, na swoim, na własnych działkach. Oczywiście, że z myślą o Bosych Antkach, którzy przyjadą, głównie z Trójmiasta, i będą je wynajmować.

Zresztą… Kto chciałby przypisywać Kaszubom niemiecką solidność i porządek, niech wyjedzie za miasto i przyjrzy się tym wszystkim nieotynkowanym budynkom z gazobetonu, tym wszystkim budowom ciągnącym się latami, temu żelastwu, nikomu niepotrzebnemu, składowanemu, nie wiedzieć po co, na podwórkach. Tym obejściom bez płotów, tym psom biegającym bez uwięzi, tym balotom kiszonki porzuconym bez ładu i składu gdzie popadnie.

Dlatego będę się upierał, że na Kaszubach, wraz z religią i językiem, przetrwała słowiańska rozpierducha. Jeśli nawet w 1920 roku, gdy ziemie te zajmowane były przez polskie wojsko, obejścia kaszubskie były schludne i czyste, to wystarczyło sto lat, w tym czterdzieści pięć komuny, żeby słowiańska rozpierducha wydobyła się z formy przetrwalnikowej, wykiełkowała i rozkwitła.

I widać to pięknie, jak w soczewce, nad brzegiem jezior, tuż przed otwarciem sezonu. Taka to nasza, słowiańska egzotyka.

Co widać konkretnie?

Zamiast porządnej i  wygodnej ławki, zbudowanej z zakonserwowanego porządnie drewna lub z betonu – paździerzowa szafka, wyniesiona z domu, okrzyknięta jako „niewyrzucajjeszczesięprzyda”. I rzeczywiście – służy jako siedzisko. To znaczy chyba służyła, w zeszłym sezonie, bo teraz, po zimie, już raczej nie posłuży. Pewnie się ją spali w ognisku.

Zamiast atestowanej huśtawki, kawał liny i dowiązany patyk. Zamiast elektrycznego bojlera – plastikowy pojemnik na dachu, w którym słońce nagrzewa wodę. Zamiast łazienki – coś w rodzaju przebieralni, umywalni, teren wygrodzony i zasłonięty szarą płachtą. Do podglądania z gałęzi stojącej obok sosny. Do sosny dostawiona długa drabina do wchodzenia. Po co? Po nic. Po radość wchodzenia po drabinie.

 

Nie zgadzam się

Andrzej Leder, psychiatra i filozof, na łamach Krytyki Politycznej (cytuję za Polityką, która opublikowała fragment wypowiedzi naukowca) dowodzi, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju frustracji wynikającej właśnie z owego dziejowego defektu, jakim miałoby być wydłużenie okresu feudalizmu w Rzeczpospolitej – i niewykształcenie mieszczańskiej, protestanckiej kultury ładu i porządku (jak w Europie Zachodniej): „Głębszym skutkiem tłumienia upokorzenia i wściekłości płynących z relacji folwarcznej jest uwewnętrznienie nienawiści i pogardy do siebie. To zaś skutkuje notoryczną niezdolnością do dbania o siebie samego i swój świat. Bylejakość, niestaranność, niechęć do wszystkiego, co wymaga długotrwałego wysiłku i zorganizowanego myślenia wiąże się tutaj z przekonaniem o własnej nędzy i złu: w końcu co ktoś taki mógłby stworzyć dobrego? (…) Ściana, którą postawi, będzie krzywa, narzędzie, którym pracuje, porzucone bez opieki, zacznie rdzewieć (…). Produkuje się więc kultura przepełniona nienawiścią do siebie, poczuciem słabości i beznadziei oraz tłumionym pragnieniem odwetu. Widać ją w bylejakości i brzydocie mieszkań, obejść i podwórek, w dziurach na drodze i w płocie, w bezguściu strojów i języka, w brutalności i szyderstwie…”

Nienawiść i pogarda dla samego siebie? Nie, nie zgadzam się.

Owszem, wkurzają mnie nieotynkowane chałupy z gazobetonu. Ale jeszcze bardziej – pretensjonalne tuje wzdłuż płotu i bogate domy z przyklejonymi garażami, wybrukowanymi do granic możliwości podwórzami ogrodzonymi betonowymi płotami. Na bogato i „po niemiecku”.

To ja wolę już taką prowizorkę słowiańską, na którą można przecież patrzeć z zachwytem. Oto przed naszymi oczami powstają autentyczne dowody na nieskrępowaną niczym żywotność, czystą, spontaniczną kreatywność, jakąś taką dążność do nienachalnego dostosowywania przestrzeni, materii, przyrody. Nawet nie chodzi o to, by cokolwiek tu dostosowywać, nie, takich ambicji nie dostrzegam. Raczej żeby czynić bardziej znośnym. Żeby nie kapało na głowę (system rynien), żeby nie było zbyt zimno (wystający ze ściany komin od kozy).

Niemiec nie przybijałby kosza do koszykówki do drzewa. Zapewne wybudowałby betonowy fundament, wpuścił w niego stalowy słup, a teren przed koszem wyłożył równiutko kostką betonową. Bo jak tu odbijać piłkę po szyszkach? A można ją odbijać, a jakże. Szyszki można butem odgarnąć. Można też bujać się na wrzynającym się w tyłek patyku i mieć frajdę ze wspinania się po drabinie, która nie ma żadnych atestów, za to jest w zasadzie darmowa, bo zbita z tego, co znalezione w lesie. No właśnie – cała ta domkolandia jest dowodem na wieczną tęsknotę za zabawą. Jest pomnikiem wystawionym  słowiańskiemu hedonizmowi. Takie carpe diem po naszemu. Ognisko, rybka złowiona na kolację i huśtawka dla dzieciarni. Flaszka z wieczora i zachód słońca. I to wszystko, niczego więcej nie potrzeba.

Przemijanie. Przyroda

W tych wszystkich domkach i budkach życie ludzi toczy się co najwyżej przez trzy, cztery miesiące w roku. Potem teren ten jest przejmowany. Jakby był tylko wynajmowany przez ludzi. Rośliny i zwierzęta zdają się odbierać go sobie, zajmować pozostawioną bez opieki przestrzeń. To kolejny argument który każe mi stawiać drewniane budy ponad betonowe domy i podwórka. Bo jakże pięknie rośnie mech na drewnianym dachu budy służącej za toaletę!

Domki prowizoryczne starzeją się i umierają jak ludzie. Chylą się ku upadkowi, opuszczone, niepotrzebne już nikomu. Wrastają w ziemię, zarastają zieleniną. Murszeją, próchnieją, grzybieją. Przemijają. Ostatecznie oddają miejsce przyrodzie. Pozostają na wieczność tylko w pamięci tych, którym kiedyś wrzynał się patyk w tyłek, gdy huśtali się na prowizorycznych huśtawkach.

Nad. jez. Wielkie Brodno. Fot. Tomasz Słomczyński
Nad jez. Wielkie Brodno. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Ewa Wilk, Powrót cywilizacji niechlujstwa?, Polityka, nr 12 (3103), 22.03-28.03.2017, s. 18-20.