Kolibki. Męska przygoda sześciolatków 28

Kolibki. Męska przygoda sześciolatków

Bezcenne: twarze chłopców – skupione, zachwycone, podekscytowane, roześmiane, załamane. Ich walka ze słabościami i lękiem, ich zwycięstwa. Wszystko w ciągu trzech godzin.

Na ten dzień sześciolatek czeka od wielu tygodni. Oczekiwanie jest tak mocno wypełnione nadzieją, że będzie wyjątkowo, inaczej, wspaniale. A tata, widząc to wszystko, chciał nie chciał, czuje tremę. Nie chce fundować rozczarowania maluchowi. Tym bardziej – w dniu urodzin.

Urodziny. Temat rzeka. Oczekiwania ogromne, jakby to był najważniejszy dzień w życiu. Trzeba jakoś im sprostać.

Można oczywiście za kilka stówek wynająć lokal dla dzieci (w Kartuzach są dwa takie lokale), panie animatorki zajmą się dziatwą przez dwie godziny, zakupi się ciastka, baloniki i papierowe czapeczki. I będzie OK.

Cóż… Każde dziecko jest inne, jak powiadają doświadczone mamy i różne dziecioterapeutki. Tata, obserwując zainteresowania swojego syna Szymona (wojskowość, wędkarstwo), postanawia zawiesić (zarówno jemu, jak i sobie samemu) poprzeczkę trochę wyżej.

– Możesz wziąć z sobą dwóch kolegów, tylko dwóch, nie więcej, bo pójdę z torbami – mówi ojciec.

I tak oto na urodziny Szymona trafiliśmy do Kolibki Adventure Park Gdynia.

***

Sporo było wątpliwości. Czy chłopcy dadzą radę? Czy nie są za mali? Czy się nie przeziębią? Czym im się to w ogóle spodoba (tu było najmniej wątpliwości)? Czy nie będzie padać? A jeśli będzie padać tylko trochę, to zwijać się do domu, czy walczyć dalej? Co na taki scenariusz powiedzieliby rodzice zaproszonych chłopców? I najpoważniejsza z wątpliwości: a jeśli – mimo wszystkich zabezpieczeń, całej ostrożności, zdarzy się jakiś wypadek? Dzieciak skręci nogę, rozkwasi nos albo nabije sobie guza? Co powiedzą na to rodzice?

Wątpliwości, wątpliwościami, a jechać trzeba, skoro słowo się rzekło.

No to wyjeżdżamy – w mglisty sobotni poranek. Zanosi się na deszcz. Ale nie pada. Przynajmniej na razie.

Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby
Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Wszystko tu jest tajemnicze i pachnące. Czym pachnie? Przygodą. Rozbiegane spojrzenia chłopców. Jakieś liny przywiązane do drzew, jakieś konstrukcje między gałęziami, konie, guady, terenowe samochody.

Najpierw: duży parterowy drewniany budynek. W nim siedzą młodzi ludzie w polarach, bojówkach i trekkingowych lub wojskowych butach – jakby wyjęci żywcem z górskiego schroniska. Rozmawiają, żartują. Są do dyspozycji klientów, takich, jak my.

Nadchodzi moment wyboru, którego dokonuje ojciec, w sposób nie znoszący sprzeciwu (którego zresztą i tak nie ma). Decyzja: po pierwsze – park linowy, po drugie – domki na drzewach, po trzecie przejażdżka quadem, po czwarte – strzelanie z łuku. Na koniec ognisko.

– No to, panowie, zaczynamy!

Zaczynamy od założenia uprzęży i kasków – pod okiem instruktora, oczywiście.

Biegiem z domku do miejsca szkolenia. Szkolenie prowadzi sympatyczna instruktorka, raz po raz spoglądająca na tatę znacząco. Czy wszyscy chłopcy dadzą radę? W zasadzie są ciutkę za młodzi, ciutkę za niscy i maja ciutkę za krótkie ręce i paluchy. Karabińczyki są duże, a trzeba, przepinając się z jednej pętli w drugą, objąć je jedną dłonią, odchylić kciukiem zapadnię i założyć… Chłopcy trenują. I próbują. I się nie udaje. A potem raz się udaje, a potem drugi raz się udaje, i jeszcze raz, i już coraz częściej się udaje… Ale, niestety, nie wszystkim.

Spojrzenie pani instruktorki i decyzja – dwóch z was może iść na górę. Trzeci z chłopców – za rok. Musi jeszcze poczekać. Ale – jako, że część teoretyczną szkolenia opanował doskonale, będzie z dolnego poziomu najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem pani instruktorki.

Bo problem w tym, że na górze (kilka metrów nad ziemią) chłopcy będą sami. Nie będzie tam taty ani instruktora. Będą musieli sobie poradzić. Pomagać sobie.

Najważniejsze jest skupienie, dokładne, precyzyjne wykonywanie poleceń instruktorki. Ani na moment nie wolno odpiąć się od liny dwoma karabińczykami jednocześnie. Trzeba zawsze być przypiętym przynajmniej jedną liną przymocowaną do uprzęży. I tak, krok po kroku, pokonywać kolejne przeszkody. Miny chłopców: nieokiełznany entuzjazm zastąpiło skupienie. Koncentracja. Są uważni. I powoli, acz zdecydowanie prą do przodu pokonując kolejne przeszkody.

Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby
Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Tak się tworzy team spirit w wydaniu sześciolatków. Czyli to, o co chodziło: męska przygoda. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Swoich na polu bitwy samych nie zostawiamy… I takie tam różne męskie gadki.

***

Aż tu nagle – tyrolka. Łooo ja cię… Wpinamy bloczek, wpinamy dla bezpieczeństwa podwójne zabezpieczenie – dwa karabińczyki. Wszystko robimy sami. I teraz… Jak to tak? Po prostu się odbić od zawieszonej kilka metrów nad ziemią platformy, i już? Dokładnie tak. Zaufać totalnie sprzętowi? Dokładnie tak. Chwila wahania. Nie ma nikogo, kto pomoże, przekona, zapewni, zachęci… Trzeba samemu podjąć tę decyzję. No… to… siuuu… Juhuuu!

Jeden z chłopców wydaje z siebie dźwięk wskazujący na różne emocje – szczęście, euforię i lęk zarazem. W miarę trwania krótkiego przejazdu lęk ustępuje narastającej gwałtownie euforii, co podkreślone jest wydobywającym się z gardła okrzykiem Tarzana.

Drugi z chłopców nadaje się na pokerzystę. Jest tak skupiony i przejęty, że podczas całego przejazdu nie drgnie mu ani jeden mięsień twarzy.

***

Zadanie drugie: domki na drzewach. Chłopcy ruszają dziarsko – pięć domków, w każdym z nich pieczątka, misja: zebrać pieczątki – litery, które ułożą się w hasło.

Tata nie decyduje się na włażenie do chybotliwych (to tylko wrażenie) konstrukcji przymocowanych do drzew. Obserwuje z dołu zmagania swoich podopiecznych. Dziwne wrażenie. Kilka metrów nad ziemią, na wąskich kładkach. Śmiga trzech Indianów Jonesów. Nawołują się, szukają pieczątek. „Nie ma!” „Nie ma!” „A u góry sprawdzałeś?” (niektóre domki na drzewach są piętrowe). „Jest”! I biegną dalej, po wąskich kładkach, drabinkach. A niechby się jednemu czy drugiemu noga poślizgnęła… Otuchy dodają siatki rozpięte pod kładkami. W razie czego w nich wylądują.

Chłopcy byli tak podekscytowani, że przykładali pieczątki bez ładu i składu, gdzie popadło, poza tym niestarannie, więc były rozmazane. Jedynie „pokerzysta” dokładniej niż inni wykonał zadanie. Nie zmienia to faktu, że hasła nie dało się w całości przeczytać. Coś z „przygodą”. Mniejsza o to. Teraz quady!

***

To miała być największa przygoda. Wiadomo – chłopcy, zarówno ci mali, jak i ci zupełnie wymiarowi, lubią takie rzeczy, jak ryk silnika, rozbryzgujące się błoto, moc koni mechanicznych pod stopą i dłonią. Wiatr we włosach (schowanych pod kaskiem co prawda, ale zawsze). No i… Okazuje się, że – myślący w ten sposób tata, uległ stereotypom. Z jeżdżenia na quadach chłopcom najbardziej podobało się zakładanie kasków. Wszystko, co było potem, już niekoniecznie.

Jeden (Tarzan) chciał pognać, ale zabrakło koordynacji ruchów przy kierowaniu i raz po raz atakował Bogu ducha winne opony. W efekcie niewiele sobie pojeździł. Drugi (pokerzysta) chciał powoli, dokładnie – i w efekcie silnik quada gasł mu zanim ruszył do przodu. Trzeci zaś (specjalista od teoretycznej wspinaczki)…

To było coś. Zerwał kapcia i pomknął, na wirażu ładnie się wyrobił i w pełnym pędzie dotarł do celu zgrabnie i elegancko wyhamowując. Wszystko działo się tak szybko, że tata nie zdążył zrobić dobrej fotki.

Cóż, różnie się rozkładają talenta. Ci, którzy lepiej chodzą po drzewach, nie potrafią jeździć quadami, a ci, którzy śmigają na ryczących maszynach, nie najlepiej radzą sobie na wysokościach.

– I o to właśnie chodzi w drużynie. Każdy ma jakiś talent, a drużyna jest sumą tych talentów. Rozumiecie, panowie? – tata nie odpuścił takiej okazji, żeby odrobinę powychowywać młodych gentelmanów.

Rozumieją.

Chłopcy zsiedli z maszyn, zanim czas się skończył. Stwierdzili, że quady nie są takie fajne. Machnęli na nie ręką. Łuki są lepsze.

Tata nie posiadał się ze zdziwienia. Taki quad, wart kilka tysięcy złotych, przegrywa z łukiem. Zwyczajnym, plastikowym łukiem. A mówią, że mężczyźni – w każdym wieku, kochają drogie zabawki.

„Na łukach” to samo, co na quadach. Znowu: jeden z malców radzi sobie wyraźnie lepiej niż inni. Chłopcy sami między sobą mówią o drużynie, talentach, i tak dalej. Tłumaczą temu, który nieco się załamał, bo mu nie wychodziło.  Zasiane ziarno obrodziło. Team spirit.

***

Koniec zbliża się wielkimi krokami. Ognisko, kiełbaski. Urodzinowy szampan o smaku waty cukrowej, toast, „sto lat”, kanapki zamiast tortu, zaczyna padać. W samą porę – właśnie zbieramy się do domu.

Bezcenne: twarze chłopców, czasem skupione, czasem zachwycone, czasem podekscytowane, roześmiane, załamane. Ich walka ze słabościami i lękiem, ich zwycięstwa. Wszystko w ciągu trzech godzin.

Przed odjazdem, w zapadającym mroku patrzą na tablicę, co jeszcze ciekawego można tu robić. A jest w czym wybierać. Nie mają wątpliwości, że jeszcze tu wrócą.

Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby
Kolibki Adventure Park. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

***

Kolibki Adventure Park Gdynia – ceny, dojazd, godziny otwarcia – TUTAJ.

Dziękujemy instruktorom za miłe przyjęcie i profesjonalizm.