Mało ludowy haft kaszubski [FILM]

Mało ludowy haft kaszubski [FILM]

Haft kaszubski, który powszechnie znamy z Cepelii, powstał na początku XX wieku. Trudno go nazwać „ludowym”.

lewandowscy razem zmn
Małgorzata Walkosz-Lewandowska z mężem Waldemarem Lewandowskim wspólnie prowadzą agencję reklamową BERDA.

 

Skąd wziął się haft na Kaszubach?
Jego obecność na tych ziemiach zawdzięczamy norbertankom, które w 1212 roku zostały sprowadzone na Pomorze z kujawskiego Strzelna, za sprawą Mściwoja I księcia Gdańsko-Pomorskiego, i osiedliły się nieopodal Żukowa. Po najeździe Prusów i zniszczeniu zakonu przeniosły się do wsi Żukowo. Mniszki obok licznych zajęć prowadziły szkołę dla panien.

Każda dziewczyna mogła pobierać takie nauki?
To była szkoła dla panien ze szlacheckich rodów, córek gdańskich patrycjuszy i bogatego gburstwa.  – czyli kobiet pochodzenia chłopskiego. Podobnie było w Żarnowcu, gdzie przyklasztorną szkołę prowadziły benedyktynki. W klasztorach uczono między innymi sztuki haftowania. Na początku mniszki i świeckie siostry – czyli uczennice, ozdabiały w ten sposób paramenty liturgiczne: ornaty, stuły, obrusy mszalne, antepedia, a także złotnice – czepce dla bogatych, zamężnych kobiet.

Czyli „zwyczajne” chłopki raczej nie miały dostępu do tych nauk?
Według Róży Ostrowskiej i Izabelli Trojanowskiej, autorek Bedekera Kaszubskiego, sztuka ta przenikała do kaszubskich domów, panny wracały po skończeniu nauk i przywoziły ze sobą przedmioty ozdobione haftem. Pamiętajmy jednak, że były to domy głównie bogatej kaszubskiej szlachty. Według niektórych badaczy chłopki z Żukowa i Żarnowca próbowały naśladować hafty klasztorne, ale nie ma na to dowodów, nie zachowały się żadne takie zdobienia.

Więc „ludowego” kaszubskiego haftu nie znaleźlibyśmy w kaszubskiej wsi?
Jeśli chodzi o złotogłowie, to raczej nie. Haftowany czepiec kosztował od 5 do 8 talarów w czasie, gdy krowa kosztowała 10 talarów. Przeciętnej Kaszubki nie było na to stać. O prawdziwej „ludowości” moglibyśmy mówić w przypadku, gdyby chłopki haftowały dla siebie, dla swoich krewnych, przekazywały sobie tę wiedzę i umiejętność z pokolenia na pokolenie. Tak jednak w tym przypadku nie było.

I nigdy ten haft nie trafił pod strzechy?
Owszem, trafił, ale w wąskim zakresie i nie przyjął charakteru masowego. Niektórzy etnografowie podają, że jedynym haftowanym elementem odświętnego stroju pomorskiego chłopa był „półkoszulek”, czyli podszyjnik szyty z granatowego lub czarnego płótna lub sukna, haftowany w drobne kwiatki, na czerwono lub zielono. Niestety, tę wiedzę mamy tylko z przekazów, bo żaden egzemplarz się nie zachował. Pod strzechy haft dotarł w pierwszej połowie XIX w. W 1834 roku nastąpiła kasata zakonu w Żukowie. Na tzw. dożywociu pozostało dziesięć mniszek. Wobec braku uczennic pochodzących z bogatych domów postanowiły one nauczać okoliczne chłopki. Ostatnią uczennicą siostry Agnieszki Bojanowskiej była Marianna Okuniewska, która nie haftowała paramentów liturgicznych, lecz ściereczki, ręczniki, serwetki, fartuszki i bluzki. Tę Idee klasztornego haftu przekazała swoim dwóm wnuczkom Jadwidze i Zofii Ptach. Ale nie zaowocowało to powstaniem haftu ludowego. Ptachówny go nie stworzyły, chociaż miały ku temu najlepszą sposobność.

To kto go stworzył?
Teodora Gulgowska. Do tej opowieści trzeba wprowadzić kolejne postacie. Teodorę i Izydora Gulgowskich. Zamieszali we Wdzydzach Kiszewskich na przełomie wieków XIX i XX. O Teodorze Gulgowskiej, z domu Fethke mówiono: „skaszubioną Niemka”. Była wykształconą plastycznie malarką, która studiowała w Berlinie.  Tam też chłonęła nowe trendy –  z Niemiec idee “Heimat und Volkskunde” czy Skandynawii idee rodzinnych muzeów na wolnym powietrzu. To zaowocowało powstaniem drugiego w Europie, po Skandynawii, skansenu na wolnym powietrzu, we Wdzydzach  w 1906 r.

Teodora i Izydor Gulgowscy są uważani za twórców wdzydzkiego skansenu.
Tak. Nie sposób mówić o Teodorze Gulgowskiej bez jej męża Izydora Gulgowskiego. Był „szkólnym” z Wdzydz – nauczycielem niemieckiego, etnografem, autorem wielu publikacji dotyczących kultury kaszubskiej oraz związanym z ruchem Młodokaszubów – poetą. Stanowili duet nieprzeciętny, małżeństwo, którego pracę i wkład na rzecz odrodzenia kultury kaszubskiej chyba za mało się docenia. Oboje pochłonięci byli tymi nowymi ideami odszukiwania i przywracania do życia zapomnianych umiejętności, które pod koniec XIX w. już nie istniały. W dobie zaborów miało to szczególne znaczenie. Gulgowski gromadził stare, nieużyteczne dla Kaszubów przedmioty, które umieszczał w muzeum. Teodora zajęła się odtwarzaniem haftu. Niewątpliwie inspiracją było zetkniecie się z klasztornym haftem norbertanek w Żukowie, gdzie jej brat Jan Fethe był proboszczem. W tym czasie sztuka haftowania była już w zaniku. Był to ginący zawód, podobnie jak plecionkarstwo  z korzeni sosny i jałowca, garncarstwo, kowalstwo, bursztyniarstwo, sieciarstwo czy tkactwo. Gulgowscy postanowili ratować je od „wyginięcia”. W 1906 roku Teodora zaczęła prowadzić pierwsze kursy hafciarstwa.

Na tych kursach Kaszubki haftowały wzory, które Gulgowska znała z Żukowa?
No właśnie nie do końca. Hafty klasztorne z Żukowa ją zainspirowały do odtworzenia haftu, który dziś znamy jako „kaszubski”. Tylko że – w pracy nad odtworzeniem tych wzorów, nie opierała się tylko na elementach z haftu. Do wzorów wprowadziła elementy, które zaobserwowała na różnych przedmiotach, które na potrzeby skansenu gromadził jej mąż – na malaturach obrazów modlitewnych, skrzyniach wiannych, szafach, szelbiągach (kredens kaszubski), które Kaszubi kiedyś zdobili, czy złotnicach – czepcach złotoszytych. To stanie się po latach powodem zarzutów etnografów, jakoby hafty Gulgowskiej były sprzeczne z tzw. zasadą funkcjonalności zdobnictwa – przenoszenie motywów z  jednego rodzaju tworzywa na inne, w tym przypadku z drewna lub szkła na tkaninę, uważane jest za sprzeczne z tą zasadą. Poza tym również jej uczennice upodobały sobie różne wzory, z całej odziedziczonej „skarbnicy”. Niektórzy badacze, np. Aleksander Błachowski, twierdzą, że poprzez powielanie i deformację uczyniły z tych wzorów coś, co nie zawsze przypomina pierwowzory pochodne od autentycznie kaszubskich źródeł.

Gdy dzisiaj patrzymy na wzory stworzone przed wiekami przez Norbertanki w Żukowie, i na współczesne tzw. kaszubskie wzory, uderzająca jest różnica – te dzisiejsze są znacznie uproszczone.
Teodorze Gulgowskiej chodziło o to, żeby tej bardzo biednej społeczności wdzydzkiej dać jakąś możliwość zarobkowania. I udało jej się to. Na początku to było 10 hafciarek, potem, po kilku latach już 30 – 40. Swoje wyroby sprzedawały turystom, mieszkańcom miast. Na nich już nie ma cieniowania, jakie mamy we wzorach haftów klasztornych, wszystko tu jest uproszczone i unowocześnione – jak na tamte czasy. Te haftowane przedmioty musiały „się sprzedawać”.

Jakby taka uboga Kaszubka miała haftować jeden czepiec przez wiele miesięcy, to ile on musiałby kosztować, i kto by to kupił?
Tak, hafty, które powstawały na początku XX wieku miały stanowić dla tych kobiet źródło zarobkowania. A hafty klasztorne, wcześniej starannie zaprojektowane, wystudiowane, wysmakowane, szlachetne, miały pokazywać splendor i bogactwo. To zasadnicza różnica.
Czyli te filiżanki i talerzyki, kupowane w Cepelii w PRL-u jako ozdobione „ludowym” wzorem, które dziś są na wyposażeniu kuchni naszych mam i babć, to są wzory Gulgowskiej, niemieckiej artystki z bogatej rodziny? Do tego stworzone dopiero na początki XX wieku?
Te spodki i talerzyki z Cepelii ja też miałam, mimo że mieszkałam na Mazowszu. I bardzo długo nie wiedziałam, co to są za wzory. W czasach szarzyzny i pustych półek sklepowych to był bardzo fajny motyw. Ale dzisiaj już jest zupełnie nienowoczesny. A propos „ludowości” wzoru haftu kaszubskiego – nie można jednoznacznie stwierdzić, że nie ma on nic wspólnego z „ludowością”. Haft kaszubski sam się „uludowił”.

Przyzna pani, że to dość skomplikowane.
Ten haft, który został stworzony przez Gulgowską, został przejęty przez całe środowisko kaszubskie. Zaczął żyć jakby własnym życiem. Powstawały szkoły w okresie międzywojennym – szkoła żukowska, pucka, po wojnie zaś szkoła wejherowska… Wyrastały jak grzyby pod deszczu. Stał się fenomenem – i zaczął być „ludowy”. I nawet jeśli w 1906 roku, kiedy Gulgowska organizowała pierwsze kursy, jeszcze taki nie był, to dzisiaj po ponad stu latach, już jest. Dlatego mówię, że się „uludowił”, dzięki pasji tworzących go ludzi.

Z tego, co pani mówi, wynika, ze zamiast niezmiennej tradycji mamy w tym przypadku kolejne przekształcenia, interpretacje. Pani zdaje się w ten trend wpisywać.
Kiedy zaczęłam studiować literaturę przedmiotu, zdałam sobie sprawę, że ja też postępuję podobnie jak Gulgowska. Bo mnie inspirują nie tylko elementy haftu, ale w ogóle elementy zdobnictwa kaszubskiego. Również, podobnie jak Gulgowską, fascynują mnie te artefakty, które zostały zapomniane. Gulgowska, rekonstruując  haft, dopasowała go do  czasów jej współczesnych sprawiając, że stał się on utylitarny, miał służyć społeczności kaszubskiej w celu zarabiania na życie. Ja też go unowocześniam i staram się przystosować do współczesnych potrzeb. Ale chciałabym przypomnieć Kaszubom, że ich tradycja to nie tylko siedmiokolorowy haft, jaki przyjął się jako jedyny koloryt Kaszub. To wieki historii, w której odnaleźć można inspiracje do tworzenia NOWEGO.

Prawda jest jednak taka, że młode pokolenie trudno namówić do polubienia tych wzorów. Kojarzą się z przaśną tradycją.
Po 100 latach przestał on nam dotrzymywać kroku. Staram się więc go przetworzyć tak, żeby pasował do współczesnego designu i nowoczesnych wnętrz, żeby był kaszubski i bardzo nowoczesny zarazem. Chciałabym żeby zaczął żyć nowym życiem.

Małgorzata Walkosz-Lewandowska jest absolwentką Wydziału Malarstwa i Grafiki PWSSP w Gdańsku (obecnie ASP). Prowadzi Agencję Reklamową BERDA, mieszka na Kaszubach. Zajmuje się projektowaniem, grafiką wydawniczą, malarstwem, rysunkiem, monotypią, fotografią, wzornictwem. Jest autorką projektu „Made in Kaszëbë”, w ramach którego uznawane za tradycyjne wzory haftu kaszubskiego zostały przetworzone na nowoczesne wzornictwo, możliwe do zastosowania przy produkcji przedmiotów codziennego użytku.