Spływ Radunią. Czy kajaki były potrzebne?

Natalia, niewiele myśląc, wskoczyła do rzeki. Na pomoc z brzegu ruszył Franek. Dzieci chwyciły za kajak i doholowały go do brzegu

Radunia zaznaczona trasa
www.eko-kapio.pl

Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Tydzień wcześniej wędrowaliśmy z Szymonem – na piechotę, z Somonina do Goręczyna. Podczas postoju przy rzece Raduni mijali nas kajakarze. Wtedy owo słowo się rzekło: za tydzień popłyniemy Radunią.

No to płyniemy dzisiaj. Jest nas w sumie siedem osób: trzy dorosłe – obok powyżej podpisanego jeszcze Edyta – żona autora a zarazem wydawca Magazynu Kaszuby i niejaki Grześ, mówiąc bardziej oficjalnie – Grzegorz Sokołowski, dobry znajomy. Jeśli zaś chodzi o dzieci – oprócz Szymona (lat 6) płynie z nami jego siostra Natalia (lat 9) i dzieciaki Grzesia: Lena (lat 8) i Franek (lat 9).

Taką oto ekipą lądujemy w samym środku Ostrzyc, pod budynkiem Informacji Turystycznej. Wieś praży się w porannym słońcu, niedzielne przedpołudnie leniwie się ciągnie jak guma od majtek, suszących się za płotem koło spożywczego. Lody i godzina czekania.

Edyta z Grzesiem ruszyli do Somonina zostawić samochody, wrócą razem z organizatorem spływu, szefem Kaszubskich Kajaków. Samochody będą w ten sposób czekać na mecie.

Czas wolny, kierunek: plaża. Dzieciaki brodzą w wodzie, a ja leżę na plaży i zastanawiam się: jak będzie?

WP_20160604_10_56_25_ProKajakiem pływało się tu i tam, i wiem, że po pierwszej godzinie, która mija jak z bicza strzelił, na rzece rekreacyjnej, jaką jest Radunia między Ostrzycami a Trątkownicą, bywa nudno. To znaczy – nie dla mnie, ja znam pojęcie „relaksu”. Siedzę w takim kajaku, od czasu do czasu majtnę wiosłem, i to generalnie wystarcza. Dorosłym tak, ale czy dzieciom? Mamy przed sobą około sześć godzin spływu. Co powiedzą po jego zakończeniu?

– Fajnie było, chcemy jeszcze raz!

Czy też usłyszę krótkie i bezlitośnie dosadne:

– Nuda.

Czas pokaże.

Tymczasem dzieci łapią rybki. Nie na pomoście, gdzie akurat odbywają się jakieś zawody wędkarskie, tylko pod pomostem, bez użycia sprzętu. Tylko Frankowi się udaje – dwukrotnie chwyta w dłonie małe rybki. Reszta ferajny natychmiast bierze się za zakładanie hodowli. Rybki wkrótce mają już system basenów połączonych tunelami.

Po godzinie czas się zbierać, kajaki czekają już na brzegu. Okazuje się, że oprócz nas Radunią tego dnia będą spływać jeszcze dwie kilkuosobowe ekipy. Rusza pierwsza, rusza druga, dopiero my – jeszcze pamiątkowa fotka, dzieci podekscytowane, już chcą wsiadać, chwileczkę, trzeba się jakoś ogarnąć z bagażami, chwila próby „na sucho”, w końcu wodujemy sprzęt i jazda!

Na początek płynę z najmłodszym Szymonem, Edyta z Frankiem, a Grzegorz bierze „na pokład” Natalie i Lenę (jeden kajak to „trójka” – z niewielkim dodatkowym siedzeniem po środku). Dzieciaki ustalają kto z kim będzie płynął, i jakie zmiany osobowe w kajakach nastąpią wkrótce.

Tuż za Ostrzycami pierwszy mostek, pod którym rzeka nieco przyspieszyła. „Trzymać się środka” – radził szef Kaszubskich Kajaków. No to się trzymamy. Udało się przepłynąć (mniej więcej) środkiem, i dalej… z przerażeniem patrzę, jak Szymon próbuje wiosłować. Sześciolatkowi trudno jest przełożyć na praktyczne działania zasadę, że włożenie wiosła do wody po lewej stronie spowoduje, że kajak natychmiast skręci w lewo, i odwrotnie – po prawej, że skręci w prawo. Szymon wiosłuje sobie radośnie jak mu do głowy przyjdzie, według zupełnie nowatorskiego, autorskiego pomysłu. A rzeka dosyć wąska…

I teraz zagwozdka dla taty: co zrobić w tym momencie? Są dwie opcje. Pierwsza: Zakazać wiosłowania, kazać wiosło odłożyć do wnętrza kajaka. To budzi u Szymona frustrację, która pozbawia go całej frajdy ze spływania rzeką. No bo jak to? Wszyscy wiosłują, a on nie? Przecież w „kajakowaniu” najważniejsze jest właśnie wiosłowanie. A on umie wiosłować!

Druga opcja: wyluzować się i pogodzić z tym, że spływ potrwa trochę dłużej. To nic, że wpłyniemy kilkanaście razy w szuwary. To nic, że zatrzymamy się na jakiejś gałęzi. Mamy czas. Chyba, że może być niebezpiecznie, wtedy komenda „wiosło z wody” musi być wypowiedziana tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Tacie zajmuje trochę czasu podjęcie decyzji o tym, która z powyższych strategii przyjąć. Czasem każe zaprzestać wiosłowania, innym razem pozwala wiosłować, co kończy się zmaganiem z trzcinami. Różnie bywa. Pierwszy odcinek rzeki usłany jest gałęziami, więc ton nie znoszący sprzeciwu, siłą rzeczy, rozbrzmiewa dość często.

Na szczęście wkrótce wypływamy na jedyne na tej trasie jezioro (jez. Trzebno).

Nie ma żadnych gałęzi w wodzie, żadnych szuwarów w pobliżu.

– Teraz, Szymek, możesz wiosłować sobie, jak chcesz. Tata sobie robi przerwę.

Szymon ochoczo zabiera się do wiosłowania, co nudzi mu się już po kilku zanurzeniach wiosła. Dozwolony owoc nie smakuje tak, jak zakazany.

I dobrze. Tata się bierze do pracy, żeby wypłynąć z jeziora i z powrotem wpłynąć do Raduni. Ale okazuje się to niełatwe. Wszystkie trzy nasze kajaki po chwili pływają bezradnie w tę i we w tę szukając „wyjścia” z jeziora. A wokół szuwary… Na pomoc przychodzi inny kajakarz, który zna trasę i pewnie wpływa w zielsko w miejscu, które bacznie obserwujemy. Okazuje się, że ujście Raduni z jeziora Trzebno jest kompletnie zarośnięte i niewidoczne na pierwszy rzut oka.20160604_120626

Zaraz za jeziorem – pierwsza i jedyna na trasie przenioska. Tu spotykają się kajakowe wycieczki.

Grupa młodych ludzi, w wieku około lat 20 – 30 właśnie wyszła z kajaków. Pssssk, słychać dźwięk otwieranych puszek z piwem. Podają sobie pepsi w butelce, które wykrzywia im buzie, jakby to wcale nie była pepsi… Popas mają czyli, alkoholowy. Co prawda, pewnie nie powinni pić alkoholu na wodzie, jednak – przyznajmy to sobie szczerze, ryzykują co najwyżej zmoczeniem tyłka, kąpielą do pasa. W Raduni raczej się nie potopią. Co innego drażni znacznie bardziej. Kiedy odpływają, na brzegu zostaje po nich ładnie ułożona kupka zgniecionych puszek.

20160604_123105W tym samym miejscu niektórym kajakarzom nie chce się wychodzić z kajaka i ciągnąć go za sobą po piachu. Tuż obok jazu, który stoi na przeszkodzie, woda przelewa się tak, że można próbować przepłynąć. Robi się tam kolejka, kajak za kajakiem. W tym czasie nasze dzieciaki zażywają pierwszej kąpieli. Franek popisuje się tym, jak dobrze pływa, a pływa, rzeczywiście, znakomicie.

Kolejka się rozładowuje, Szymon – mając w pamięci mój ton nie znoszący sprzeciwu, mówi że z wujkiem będzie fajniej niż z tatą, chce teraz płynąć z Grzesiem. Ja zabieram dziewczynki do trójki, i ruszamy w drogę.

Wiosłuje ze mną Natalia, Lena siedzi w środku bez wiosła. Ale ręce ma zajęte. Komórką. Dziewczyny „umilają” sobie podróż puszczeniem piosenek z YouTube’a. Dodam, że to piosenki, które się podobają ośmio- i dziewięciolatce. Nie jest to więc ambitna muzyka, oj nie…

Co zrobić w takiej sytuacji? Tata znowu ma różne opcje.

Pierwsza: zabronić. Kazać słuchać szumu wody, plusku wioseł, śpiewu ptaków, szumu trzcin na wietrze.

Druga: Nie reagować. Zagryźć zęby. Raz po raz liczyć do dziesięciu chcąc uspokoić skołatane nerwy.

Trzecia: negocjować. Negocjacje mogą dotyczyć dwóch kwestii: czasu, w którym na rzece będą rozbrzmiewać internetowe hiciory, i samych piosenek.

Tata wybiera trzecią opcję. W ten sposób, zaraz po dwóch kawałkach znanych z Disney Channel leci trzeci – Dżemu albo Lao Che. I jakoś to idzie… A w zasadzie płynie.

Najdłuższy odcinek za nami. Przystanek pod mostem w Somoninie. Ale zanim wyciągniemy nasz kajak na brzeg, trzeba jakoś do niego dopłynąć… Rzeka ma bystry nurt w tym miejscu. Mijamy łagodnie opadający brzeg, na którym czeka Edyta, Grzesiu, Franek i Szymon. Próbuję zawrócić kajak. Udaje się, ale teraz trzeba podpłynąć pod prąd. Woda znosi. Znowu trzeba obrócić kajak… Najprościej byłoby w tej sytuacji wyskoczyć z kajaka do wody chwycić za dziób i podciągnąć. Wody jest po pas. Jednak, mając stukilowe cielsko i dwie dziewczynki boję się, że przy mojej zwinności podczas takiego „wyskakiwania” wywrócę kajak. Chwila zawahania, nurt znosi kajak w dół rzeki. Natalia, niewiele myśląc wskakuje do wody. Także niewiele myśląc, na pomoc z brzegu rusza Franek. I tak oto dzieci przyholowały dorosłego do brzegu… Cóż – tak hartuje się stal.

Popas w Somoninie. Szymon, kiedy się zorientował, że z tym wiosłowaniem u wujka Grzesia jest podobnie jak u taty (Grzegorz: „kiedy o mały włos nie dostałem wiosłem w głowę, kazałem mu odłożyć je do kajaka, i koniec dyskusji”), postanowił wrócić do mojego kajaka.

Kanapka, banan, płyniemy dalej.

Odcinek od Somonina do Trątkownicy to, moim zdaniem – najładniejszy fragment Raduni spływanej przez nas tego dnia. Typowo rekreacyjny, rzeka wije się to w lewo, to w prawo, po obu jej brzegach – łąki, czasem też jakieś mokradła, rzadziej las.

Szymon już nie wiosłuje. Odpuścił. Co prawda nie widzę jego twarzy (siedzi z przodu), ale mam wrażenie, że przysypia. O wiosłowaniu nie ma już mowy. Zagaduję więc. Jak zwykle w takich sytuacjach słyszę:

– Tata, opowiedz coś.

Tak dziecko nauczone jest. Przeze mnie osobiście.

***

Przenieśmy się na chwilę w zupełnie inną scenerię. Góry Izerskie, luty 2015, śniegu po pas, po szyję, droga z Jakuszyc do schroniska Orle. Szymon ma pięć lat, to jego pierwsza górska wyprawa.

Słońce cudnie świeci, sopelki i kryształki błyszczą, białe czapy wyginają gałęzie świerków, chrzęści pod nogami, raz po raz mijają nas narciarze na biegówkach. Cudnie jest, żyć nie umierać, przed chwilą wysiedliśmy z samochodu, pełni zapału idziemy pod górę, w schronisku spędzimy całe pięć dni! Aż tu nagle:

– Nogi mnie bolą.

To Szymon. Nie chce mu się iść. Co tu zrobić?

Są dwie opcje.

Pierwsza: Kazać iść, ciągnąć, grozić karą, odwoływać się do sakramentalnego: „bądź dzielnym chłopcem”.

Druga: Wziąć go sposobem. Na przykład tak:

– Nie zostawaj z tyłu, bo cię Liczyrzepa zabierze.

– Jaka Liczyrzepa?

– Duch gór. Chodź, to ci powiem. Ale jak chcesz słuchać, to idź obok, bo ja się nie będę zatrzymywał.

I już nóżki nie bolą, kroczy śmiało, a tata wygina śmiało umysł przypominając sobie o co chodziło w baśni o Liczyrzepie.

Niestety – baśń się skończyła po kilkunastu minutach, co nagle spowodowało atak zmęczenia w nóżkach Szymona. Znowu coś trzeba było wymyślić.

– Chodź Szymon, opowiem ci inną bajkę o Liczyrzepie.

Tym razem Liczyrzepa zmagał się z przemytnikami narkotyków, do czego wykorzystywał śmigłowiec i skutery śnieżne. A potem zakochał się w syrence, która przypłynęła z Warszawy. A potem najadł się grzybów i rozbolał go brzuch i świstaki leczyły go szyszkami… A potem tata już miał taką pustkę w głowie, że powiedział:

– Teraz ty, Szymon wymyślaj bajki

I Szymon zaczął opowiadać. Tym razem grubaśny, brodaty Liczyrzepa napadał na turystów i był strrrasznie groźny.

W ten sposób dotarliśmy do schroniska, a synek nawet się nie zorientował, kiedy to się wydarzyło. Wchodzimy do sali bufetowej, a tam za ladą stoi… Wielki człowiek, brzuchaty i z brodą. Pan Stanisław, gospodarz schroniska. Kątem oka widzę, że Szymon nie chce zrobić kroku do przodu. Oglądam się za nim. Stoi z rozdziawioną buzią wpatrując się szeroko otwartymi oczami w pana Stanisława.

– Tata, to jest Liczyrzepa? – pyta cicho.

***

20160604_155652

– Ale co mam ci opowiedzieć?

Płyniemy już piątą godzinę, Szymon ma prawo być zmęczony.

– Opowiedz mi o harcerstwie.

Opowiadam mu – po raz dziesiąty, albo setny, te same przygody „z harcerstwa”. Zarówno on, jak i Natalia, uwielbiają tego słuchać. Chyba sprawia im przyjemność wyobrażanie sobie ich ojca w krótkich spodenkach, w harcerskim mundurku, biegającego po lesie.

– Już więcej nie mogę, już nie wiem, co ci opowiadać.

– To śpiewaj piosenki, ale tylko żeglarskie.

Śpiewamy szanty. Repertuar się kończy.

– To teraz opowiedz mi o Liczyrzepie.

Tak… Można się było tego spodziewać. Liczyrzepa tym razem wybrał się na wakacje na Kaszuby, gdzie spotkał Ducha Rzeki, i…

I w ten sposób dopłynęliśmy do końca trasy, do Trątkownicy.

Wyciągając kajaki zapytałem Szymona, czy było fajnie.

– Fajnie.

– A co było najfajniejsze?

– Jak opowiadałeś o harcerstwie, i o duchu rzeki, i o Liczyrzepie…

„Aha. To mogliśmy sobie usiąść w domu, poopowiadałbym, i też by było fajnie. Kajaki niepotrzebne” – pomyślałem.

Cóż, takie są dzieci.